Pochodzi z Miłkowa, małej miejscowości pod Jelenią Górą, gdzie zaczynał jako trampkarz w miejscowych Karkonoszach. W Ameryce miał rodzinę i to dość zasiedziałą.
- Dziadkowie ze strony ojca urodzili się na Queensie w Nowym Jorku. W 1918 roku wrócili do Polski. Dziadek kupił dużo ziemi koło Mdzewa, blisko głównej drogi z Warszawy do Gdańska. Gdy mówiło się o tym, że nadchodzi wojna, starsi bracia ojca nie chcieli iść do wojska, więc w 1938 roku polecieli z powrotem do Ameryki. Ojciec i matka zostali na miejscu. Przeżyli wojnę. W 1965 roku bracia ściągnęli nas do Stanów. Pamiętam dokładnie ten dzień, 16 września wylądowałem na John Kennedy Airport i zostałem już na stałe - mówi John Kowalski.
Z Gadochą pod jednym dachem
Na początku kopał piłkę w amatorskim zespole Polish Eagles, gdzie większość zawodników - niektórzy z ligową przeszłością - pracowała w fabryce za 100 dolarów i futbol traktowała już tylko rekreacyjnie. Szybko okazało się jednak, że wielkiej kariery w tym zawodzie nie zrobi. Miał już jednak inny pomysł na życie. Pomysł, który miał go zaprowadzić na sam szczyt.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: wolej-poezja! Prześliczny gol piłkarki FC Barcelona
Niebawem został grającym asystentem trenera i wtedy już wiedział, do czego ciągnie go najbardziej. Gdy w Ameryce powstała liga halowa, która szybko osiągnęła wielką popularność, stając się prawdziwym fenomenem na niespotykaną skalę, dostał pracę w Cincinnati, gdzie właścicielem został słynny baseballista Pete Rose (ten sam, który później za obstawianie wyników u bukmachera został ukarany dożywotnią dyskwalifikacją), a potem w Hartford. Tam zaczął do klubu Hellios ściągać Polaków. Najpierw Jana Mikulskiego, a później Ryszarda Buta i kończącego imponującą karierę Roberta Gadochę.
- Robert nawet mieszkał u mnie przez trzy miesiące, bo nie miał tutaj domu. Był już w zaawansowanym wieku i mało trenował, ciągle nadrywał mięśnie, a to dwugłowy, a to pachwiny… Na boisku ciągle jednak pokazywał wspaniałą technikę. Można powiedzieć, że bawił się z rywalami.
Ale John, czy też Jasiu, jak mówili na niego koledzy, na tym nie poprzestał. Gdy przeniósł się do Pittsburgha, zaczął pomagać kolejnym rodakom szukającym finansowego eldorado za oceanem. Wszyscy mieli jedną cechę wspólną - znakomite, piłkarskie CV oraz puste konto, gdyż na grze w polskiej ekstraklasie niczego się nie dorobili.
Kowalski sprowadził po kolei tak znanych piłkarzy jak Krzysztof Sobieski, Adam Topolski, Piotr Mowlik, Zdzisław Kapka oraz Janusz Sybis. Negocjował nawet z Grzegorzem Latą, który po mundialu w Hiszpanii był do wzięcia. Podobno byli już po słowie, ale król strzelców mistrzostw świata w 1974 roku w ostatniej chwili zmienił zdanie i wybrał meksykańskie Atlante. Jasiu ostatecznie dostał jednak to, co chciał -prawdziwą perełkę z polskim paszportem. Nawet jeśli wiązało się to czasem z dodatkowym bagażem…
Terlecki zaprasza do papieża
Pittsburgh Spirit był drużyną z dobrymi piłkarzami w składzie, ale tylko jedną, prawdziwą gwiazdą. Za taką bez wątpienia uchodził Stanisław Terlecki, który akurat przechodził okres dyskwalifikacji po słynnej aferze na Okęciu (na skutek której nie pojechał na mundial do Hiszpanii) i dostał warunkowo zgodę FIFA na występy w hali. Dostał najwyższy kontrakt w lidze - 200 tysięcy dolarów rocznie, czyli dwa razy więcej niż zarabiał wtedy hokeista miejscowego zespołu Penguins, legendarny Mario Lemieux. Właściciel klubu był mu jednak dozgonnie wdzięczny za pewną przysługę.
- Staszek zorganizował mu spotkanie z papieżem Janem Pawłem II. Z księdzem, który był sekretarzem Ojca Świętego, znał się od dziecka. Gdy papież przyleciał na Wschodnie Wybrzeże, załatwił mu więc prywatną audiencję. Nasz boss był zachwycony! - wspomina Kowalski.
Na boisku wszystko też układało się znakomicie, choć do czasu. W pierwszym sezonie Terlecki strzelił 73 bramki i w nowym kontrakcie dostał klauzulę, że będzie miał dodatkowy tysiąc za każdą zdobytą bramkę. - Niestety, to zrujnowało nam zespół. Staszek przestał komukolwiek podawać, grał sam, kiwał się z całą drużyną przeciwną i myślał tylko o strzelaniu bramek. Strzał miał świetny - spod kolana, bardzo mocny, precyzyjny… Niestety nie widział na boisku swoich kolegów. Zakiwał naszą drużynę na śmierć!
Obaj panowie - choć o zupełnie odmiennych osobowościach - bardzo się zaprzyjaźnili. Kowalski bardzo przeżył, gdy Terlecki umarł trzy lata temu w wieku zaledwie 62 lat. Do dziś ma kontakt z jego rodziną - syna piłkarza, Stanisława juniora ściągnął na uczelnię Robert Morris, a córce załatwił staż w akademii muzycznej.
- Miała wspaniały głos, chciała zostać śpiewaczką operową, ale nie wiem, jak to się skończyło - mówi nasz rozmówca, po czym kontynuuje: - Stasiek miał dobre serce, ale także swoje problemy. Demony, z którymi musiał walczyć. Szkoda, że nie trafił do dobrego psychiatry w Ameryce, bo tutaj zupełnie inaczej leczy się choroby umysłowe niż w Polsce. Stasiek był bardzo wybuchowy, miał poważne problemy emocjonalne. I to od dziecka. Sam mi opowiadał, że jak się zdenerwował to gonił inne dzieci z siekierą po podwórku. Od małego miał takie ataki agresji, które później go sporo w życiu kosztowały. Nie był alkoholikiem, mógł w ogóle nie pić przez kilka tygodni, ale jak już zaczynał, to nie potrafił skończyć. Wtedy odchodził od normy, chorował. Nigdy jednak nie widziałem go pijanego na treningu, czy w trakcie meczu. Do piłki podchodził bardzo poważnie.
John selekcjonerem
Gdy Kowalski odszedł z Pittsburgha, to objął halową reprezentację Stanów Zjednoczonych. Szczytowy moment jego kariery trenerskiej miał miejsce niedługo później. W 1990 roku ta najważniejsza reprezentacja USA pod wodzą Boba Ganslera zakwalifikowała się na mundial po długiej, bo aż czterdziestoletniej przerwie, czyli od czasu, gdy na pamiętnym turnieju w Brazylii sensacyjnie ograła Anglików. W Italii przegrała, zgodnie z oczekiwaniami, wszystkie mecze grupowe (chociaż w konfrontacji z gospodarzami imprezy tylko 0:1), ale nikt nie miał pretensji.
Kilka miesięcy po mistrzostwach Amerykanie pojechali na Bermudy. Grali bardzo słabo, a na dodatek w samej końcówce stracili gola. - Graliśmy pod wiatr, bardzo intensywny tego dnia. W jednej z ostatnich minut nasz bramkarz Tony Meola wykopnął piłkę z własnego pola karnego, ta zatrzymała się w powietrzu, wróciła w stronę bramki, gdzie jeden z rywali przymierzył z woleja i strzelił zwycięskiego gola. W normalnych warunkach nikt by tego nie uznał. Działacze federacji byli wściekli, że przegraliśmy i zaraz po powrocie zwolnili Ganslera, powierzając mi stanowisko tymczasowego selekcjonera - wspomina Kowalski, dodając:
- Pod moją wodzą wygraliśmy z Kanadą, zremisowaliśmy z Meksykiem i pokonaliśmy bardzo mocną kadrę olimpijską Paragwaju, która wcześniej ograła w sparingu AC Milan. Federacja już jednak dogadała się z Borą Milutinoviciem, a ja zostałem jego głównym asystentem. Bora w ogóle nie znał zawodników, więc ja mu układałem tę drużynę od początku. Na dzień dobry wspólnie wygraliśmy pierwszy, historyczny Gold Cup CONCACAF.
W tamtych czasach w USA nie było jeszcze zawodowej ligi. Kowalski musiał więc jeździć na mecze amatorskie i uniwersyteckie. Tam wypatrzył kilku kluczowych uczestników mundialu w 1994 roku. - Pojechałem na mecz do Penn State i zwróciłem uwagę na rosłego obrońcę, który był zdecydowanie najlepszy na boisku. Nazywał się Alexi Lalas - opowiada nasz rozmówca.
- Powołałem go do kadry, a później ustawiłem na środku obrony z Marcelo Balboą. Ten duet grał w reprezentacji przez długie lata. Lalas miał osobowość i potrafił zrobić wokół siebie szum. Z długimi włosami i bujną brodą pozował na "Captain America". Na mistrzostwach grał znakomicie i później jako pierwszy Amerykanin trafił do Serie A podpisując kontrakt z Padovą. Ja wypatrzyłem również Brada Friedela i Cobiego Jonesa. Czasem dzwoniłem do dobrego kumpla Sigiego Schmida (jeden z najwybitniejszych amerykańskich szkoleniowców wszech czasów zmarł dwa lata temu - dop. red.), który pracował na UCLA. On podpowiadał mi, na kogo warto zwrócić uwagę.
Kowalski powołał również Janusza Michallika - dobrze mu znanego emigranta z Polski, wychowanka Gwardii Warszawa, który później rozegrał aż 44 mecze w reprezentacji USA na lewej obronie. Dziś jest cenionym ekspertem telewizji ESPN, a swojego byłego trenera wspomina z dużym sentymentem.
- Zawdzięczam mu bardzo dużo. Dzięki niemu trafiłem do reprezentacji Stanów Zjednoczonych. Już wcześniej, jeszcze w futbolu halowym, załatwił mi transfer do Cleveland, a później gdy został tymczasowym selekcjonerem i miał przygotować zespół dla Bory Milutinovicia, zasugerował moje nazwisko. Otrzymałem powołanie do 40-osobowej kadry na pierwszy mecz z Urugwajem, w którym ostatecznie wyszedłem w podstawowej jedenastce. To nie byłoby możliwe, gdyby nie sugestia Jasia. Przecież Bora nie znał zawodników, polegał na jego opinii… John zresztą chciał mnie powołać już na wyjazdowy mecz z Polską, ale wtedy jeszcze nie miałem papierów - mówi Michalik.
- On urodził się o dwadzieścia lat za wcześnie. Dużo czasu spędził na hali i uniwersytetach, ta prawdziwa piłka dopiero się w Ameryce zaczynała. Później Bora przyszedł i wziął swoich ludzi. Jasiu dostał jednak pracę w MLS w Tampie i znów odezwał się do mnie po pierwszym sezonie. Byłem zawodnikiem Columbus Crew, ale wypożyczył mnie na wyjazd do Peru, gdzie zagraliśmy, między innymi, z Alianzą Lima. Do dziś mamy kontakt, chociaż nie tak często, jakbym chciał. Ostatnio rozmawialiśmy przez telefon po śmierci Staszka Terleckiego. Jasiu był z nim bardzo blisko, pomagał mu do samego końca zarobić trochę groszy organizując jakieś szkółki piłkarskie, w których pracował jako instruktor.
Mundial koło nosa
Współpraca Kowalskiego z Milutinoviciem układała się znakomicie, ale niestety nie zakończyła się happy endem. - Po cichu liczyłem, że pan o to nie zapyta. To dla mnie najtrudniejszy temat - Kowalski uśmiecha się z przekąsem. - Pracowało nam się bardzo dobrze, wygrywaliśmy większość meczów. W sierpniu 1991 mieliśmy zaplanowany wyjazd na tournee do Związku Radzieckiego, Turcji i Rumunii. Ja wtedy dostawałem dniówkę w wysokości 115 dolarów i praktycznie dopłacałem do interesu.
- Upomniałem się więc o kontrakt. Chciałem umowę na trzy lata, z rosnącym wynagrodzeniem w wysokości 35, 65 i 85 tysięcy rocznie, czyli bez żadnych rewelacji. Rozpoczęliśmy negocjacje i wszystko było na dobrej drodze. Miałem jednak normalną, stałą pracę na uczelni Robert Morris. Nie dostałem zgody na wyjazd do ZSRR, gdzie zresztą akurat padał komunizm. Piłkarze wracali po meczu, a tam czołgi na Placu Czerwonym. Podobne sceny miały zresztą miejsce w Rumunii. Poprosiłem więc kolegę, Fina Timo Liekoskiego, aby mnie zastąpił. No i tak to czasem bywa w życiu, że starasz się komuś pomóc… Ostatecznie to on dostał po powrocie kontrakt, a mnie podziękowano.
W ten sposób Liekoski, a nie Kowalski był asystentem Milutinovicia na mundialu. Polak twierdzi, że bardzo tego żałuje, ale ostatecznie wszystko się jakoś ułożyło. Z reprezentacją USA w futsalu rok później zdobył srebrny medal mistrzostw świata, następnie samodzielnie objął kadrę do lat dwudziestu. Dla niej wynalazł kilku innych graczy, o których później zrobiło się głośno.
- Niestety, nie zakwalifikowaliśmy się na mistrzostwa świata, ale siedemnastu spośród moich podopiecznych zagrało później w MLS, a pięciu przebiło się do pierwszej reprezentacji. Clint Mathis, Chris Klein, a zwłaszcza John Brien, który trafił do Ajaksu Amsterdam, mieli naprawdę dobre kariery.
Gdy po mundialu powstawała Major League Soccer, jego nazwisko błyskawicznie trafiło na listę szkoleniowców do zatrudnienia w pierwszej kolejności. W gronie założycieli rozgrywek znalazło się dziesięć klubów, a Kowalski dostał konkretne oferty z dwóch – New York/New Jersey MetroStars oraz Tampa Bay Mutiny.
Ziober zamiast Okońskiego
- Wybrałem Florydę, bo prezesem został Nick Sakiewicz, Amerykanin polskiego pochodzenia, któremu kiedyś załatwiłem fuchę bramkarza w New Haven. No to do mnie zadzwonił i się szybko dogadaliśmy. Oczywiście bardzo chciałem ściągnąć rodaka, jak to zwykle miałem w zwyczaju i w pierwszej kolejności pomyślałem o Mirku Okońskim. Namówiono mnie jednak na młodszego Jacka Ziobera, który do niedawna występował w reprezentacji Polski.
- Carlos Valderrama, który grał z nim w Montpellier, mocno rekomendował tego zawodnika. Mieliśmy duże nadzieje, ale zakończyło się klapą. Ziober czekał sześć tygodni na wizę, siedział w domu i pewnego dnia poszedł pograć z kumplami-oldbojami w Łodzi. Niestety, rozwalił kolano. Przyleciał więc do Ameryki, zrobiliśmy mu operację i wrócił do kraju, gdzie miał przejść rehabilitację. Tam spędził kilka miesięcy, ale zupełnie się zaniedbał. Gdy zobaczyłem go po powrocie - jedną nogę miał dwa razy większą od drugiej. To już nie był ten sam zawodnik. Nie potrafił przyspieszyć, zmienić kierunku z piłką przy nodze. Do tego lubił wypić i palił tyle, co Johan Cruyff - po dwie paczki dziennie! Żeby jeszcze grał na takim poziomie… Wystąpił tylko w kilku meczach i to nie miało większego sensu, musieliśmy mu podziękować.
W Tampie Kowalski wytrzymał sezon, po czym odszedł do Pittsburgha, gdzie objął zespół niższej ligi USL. - Ojciec zachorował na raka, do tego żona kończyła doktorat na miejscowej uczelni, więc postanowiłem wrócić bliżej domu. Mówiłem sobie, że będę pracował na uniwersytecie przez rok-dwa, a zostałem na ponad dwadzieścia. Dziś trochę żałuję, że za wcześnie odszedłem z poważnego futbolu. Mogłem próbować jeszcze poprowadzić inny zespół w MLS albo jedną z reprezentacji młodzieżowych. Miałem jednak bardzo dobrą, stałą pensję, mieszkałem z rodziną, było nam wygodnie i tak już zostało.
Do Pittsburgha ściągnął kolejnych Polaków - Adama Fedoruka, Mirosława Jaworskiego i Jacka Kota. Na stadion przychodził komplet publiczności, ale po roku - tak jak wspomniał - Kowalski odszedł na Robert Morris University, gdzie pracował z drużyną kobiet aż do ubiegłego roku, gdy przeszedł na zasłużoną emeryturę. W międzyczasie pojawiła się jednak oferta z Polski. I to jaka!
Ciągnie Johna do kraju
W 2008 roku Terlecki senior postanowił odwdzięczyć się Jasiowi i załatwił mu pracę w ojczyźnie.
- Jego żona była Wojciechowska z domu, spokrewniona z ówczesnym właścicielem Polonii Warszawa - wspomina Kowalski. - Stasiek wszystko nagrywał. Zasugerował moją kandydaturę, a właściciel się zgodził. Wszystko mieliśmy obgadane w szczegółach, nawet to, że moim asystentem zostanie Adam Topolski. Dostałem bilet lotniczy. Miałem lecieć o ósmej rano, ale w nocy zbudził mnie telefon z Warszawy.
- Zadzwonił jeden ze współpracowników Wojciechowskiego. Zaczął mi mówić, że to nie ma sensu, nic z tego nie będzie. Opowiadał, że wszystko jest w totalnym chaosie, a szef porywczy i na pewno mnie zwolni po paru meczach. Pamiętam, że siedziałem w kuchni i myślałem przez pół godziny, po czym postanowiłem, że nie pojadę na lotnisko. Zostałem w domu. Dzień później zadzwonił Wojciechowski. Był równie zdziwiony, co wkurzony. Rozmowa nie trwała długo. Powiedział, że nie ma czasu, zadzwoni za kilka godzin i pogadamy dłużej, ale… już nigdy nie rozmawialiśmy.
- Później Stasiek miał do mnie pretensje. Mówił, że głupio zrobiłem. Może miał rację? Może rzeczywiście powinienem był zaryzykować? O ile dobrze pamiętam pracę ostatecznie dostał Bobo Kaczmarek. Ja miałem jeszcze jedną ofertę, z drugoligowego Górnika Łęczna. Całą sprawę pilotował taki Łukasz z Milwaukee, który miał tam wejścia, ale też się nie zdecydowałem. No i w ten sposób nigdy nie prowadziłem żadnego zespołu w Polsce. Trochę tego żałuję - przyznaje Kowalski, którego coraz bardziej ciągnie do kraju.
- Za tydzień kończę 69 lat, ale nie patrzę wstecz, wyłącznie w przyszłość. I już planuję, że za rok, jak się w końcu cała ta pandemia skończy, wsiądę w samolot, przylecę do Polski, a następnie wynajmę mieszkanie na rok i trochę tam posiedzę. Mam mnóstwo znajomych, będę miał kogo odwiedzać. Nie wiem jeszcze, czy zakotwiczę we Wrocławiu, w Jeleniej Górze, Poznaniu, czy Krakowie. Na pewno jednak tak zrobię. Tak więc do zobaczenia w kraju! - puentuje John Kowalski, który uczył Amerykanów grać w piłkę.
Postać barwna i nietuzinkowa. Jedyna w swoim rodzaju. - To na pewno znacząca postać w amerykańskiej piłce, a przede wszystkim barwna osobowość. Piłkarze go lubili, chcieli dla niego grać. Potrafił być śmieszny, zawsze starał się pomóc. Gdyby nawet chciał kogoś zrugać, to nie wiedziałby jak. Chłop do rany przyłóż - ocenia Michallik.
Marcin Harasimowicz, "Piłka Nożna"