Zbigniew D., naukowiec, według informacji "Onet.pl", miał za pieniądze proponować kolejne tytuły naukowe Annie i Robertowi Lewandowskim. W materiałach podejrzewanego znaleziono między innymi zdjęcia świadectwa maturalnego dla Arkadiusza Milika, kopię licencjatu dla reprezentanta Jacka Góralskiego i rozmowy o dyplomach dla rodziny byłego piłkarza - Piotra Świerczewskiego.
Profesor został złapany przez policję na gorącym uczynku w Trójmieście, gdy wręczał jednej z osób dyplom ukończenia studiów, bez konieczności uczęszczania na nie, w zamian za 2,5 tysiąca złotych. Dalsze śledztwo prokuratorskie wykazało, iż naukowiec prowadził korespondencje także z wieloma znanymi sportowcami. Radca prawny Marek Rusiecki powiedział "Onetowi", że naukowiec z Łodzi przyznał się do jednego stawianego mu zarzutu: przekazania fałszywego dowodu kobiecie, która propozycję oszustwa zgłosiła policji.
Kibic i działacz
Zbigniew D. to były zawodnik. W latach 70. występował w młodzieżowych grupach ŁKS-u. Z drużyną Władysława Króla dotarł do półfinałów mistrzostw Polski juniorów i odpadł z Wisłą Kraków Zdzisława Kapki, zajmując w turnieju czwarte miejsce.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: kto bogatemu zabroni? Tak spędza wakacje Cristiano Ronaldo
D. nie przebił się ponad trzecią ligę, wybrał edukację i został kibicem. Kilkadziesiąt lat później, pracując już w Wyższej Szkole Edukacji Zdrowotnej i Nauk Społecznych w Łodzi, dostał szansę pracy w ŁKS w roli dyrektora generalnego.
- Legendarny "ełkaesiak", jeden z bohaterów Wembley 1973 Mirosław Bulzacki poznał mnie z Andrzejem Voigtem, który zaproponował mi współpracę. Kuszące było to, że mogę coś zrobić dla ŁKS, pomóc mojemu klubowi - opowiadał w rozmowie z "Dziennikiem Łódzkim". Kilkumiesięczna przygoda D. z ŁKS-em zaczęła się w lipcu 2012 roku.
Kabaret i kuriozum
ŁKS był po spadku z ekstraklasy, a D. miał pomóc klubowi w uporządkowaniu skomplikowanej sytuacji finansowej. Drużyna była zadłużona, a przyjście działacza z tytułem naukowym odbierane było jako ostatnia deska ratunku. Przez łódzkie media D. przedstawiany był jako osoba "z sercem i pasją do pracy w klubie, a nie żerowaniu na nim". D. nie raz z własnych pieniędzy finansował zawodnikom katering, pomagał też załatwić boiska treningowe.
D. trafił na jeden z gorszych etapów w historii ŁKS-u. To był jeden wielki kabaret i kuriozum. W zimowym okresie przygotowawczym na pierwsze zajęcia nie dotarł trener. Prezesi drużyny naprędce szukali nowego szkoleniowca, a po kilku godzinach okazało się, że trening poprowadzi Maciej Szpak - były zawodnik klubu, który pracował w szkole D. I to on rozpoczął przygotowania zespołu. Żartowano, że w drużynie zaczną niebawem grać studenci. W ŁKS-ie szukano wtedy graczy w odległości stu kilometrów od miasta, by nie płacić piłkarzom za wynajem mieszkań. Mimo to D. imponował zaangażowaniem. Po meczu sparingowym potrafił przywieźć drużynie karton bananów i czekolad, za które zapłacił sam, choć pełnił w klubie już tylko rolę społeczną.
W kwietniu 2013 r. D. definitywnie rozstał się z drużyną, choć de facto jego umowa nie obowiązywała od końca poprzedniego roku. ŁKS stracił licencję na występy w I lidze przez zaległości finansowe i został wycofany z rozgrywek. Nowy sezon rozpoczął w IV lidze, a D. wrócił do pracy naukowej.
D. jest dobrze znany w łódzkim środowisku. W latach 1998-2002 był radnym miejskim, później jedną z osób firmujących swoim nazwiskiem szkółkę piłkarską AC Milan w Łodzi. Przez krótki czas jego syn Karol był bramkarzem ŁKS, pojechał nawet na kilkudniowe testy do włoskiego Torino. Dziś już nie gra zawodowo w piłkę i razem z bratem Piotrem pracują na uczelni ojca, której rektorem jest żona D. - Urszula.
Świerczewski zaskoczony
- Profesora wspominam bardzo dobrze. Jeszcze za moich czasów, w ekstraklasie, dużo pomagał klubowi - mówi Piotr Świerczewski, który był trenerem ŁKS-u Łódź w 2012 roku. - Często dokładał z własnych pieniędzy. W klubie było naprawdę biednie, chłopcy jedli makaron z cukrem i nie mieli na bilet autobusowy. Dawaliśmy im po parę złotych, żeby mogli jakoś funkcjonować - mówi Świerczewski.
- Wziąłem pod swoje skrzydła jego syna. Do dziś mam kontakt z profesorem i jego rodziną, przyjaźnimy się. Na pewno cała sytuacja mocno w niego uderzyła - mówi były piłkarz.
Świerczewski odnosi się też do sprawy z podrobionymi dyplomami. Jak podaje "Onet", były piłkarz miał rozmawiać z naukowcem o kupnie kilku dyplomów. - Ja swój dyplom uzyskałem normalnie. Przychodziłem na zajęcia, a część rzeczy wykonywałem zdalnie. Później miałem tok indywidualny. Swoje egzaminy zdałem uczciwie, profesor przygotowywał mnie do sesji - zapewnia Świerczewski.
- Jeżeli chodzi o zarzuty: cała sprawa jest dla mnie bardzo dziwna. Dowiedziałem się o niej od dziennikarza, co już mi "śmierdzi". Do tej pory nie byłem nigdzie wzywany - dodaje.
Mecenas Wojciech Bijas reprezentujący Zbigniewa D. przekazał nam: - Zarzut, który prokuratura postawiła mojemu klientowi, nie dotyczy sportowców ani osób znanych. Jedyny zarzut dotyczy kobiety, która zgłosiła sprawę na policję - wyjaśnia. - Więcej nie mogę przekazać, chociażby z tego prostego powodu, że prokuratura nie dopuszcza nas do czynności postępowania i udostępnia nam jedynie małe wycinki akt sprawy - dodaje Bijas.
Bez komentarza
Od sprawy dystansują się Lewandowscy. - Robert Lewandowski ukończył studia w Wyższej Szkole Edukacji w Sporcie w Warszawie 2020 roku i obronił pracę magisterską, o czym publicznie informował. O prowadzonym postępowaniu dowiedzieliśmy się z mediów, nie komentujemy jej publicznie, a jeśli będzie taka potrzeba, wszelkich informacji udzielimy uprawnionym organom - mówi nam Monika Bondarowicz, agentka zawodnika Bayernu Monachium.
Z otoczenia Arkadiusz Milika usłyszeliśmy, że "sprawa jest w toku", ale nikt nie zdecydował się oficjalnie komentować oskarżeń. Jacek Góralski wyśmiał zarzuty. Stwierdził, że to niemożliwe, iż ma dyplom z Teologii Adwentystycznej, ponieważ nie posiada nawet świadectwa maturalnego. - Cała sprawa jest żenująca - krótko zacytował zawodnika "Super Express".
Afera dyplomowa wśród piłkarzy. Jest reakcja Ministerstwa Edukacji i Nauki
Sprzedawał fałszywe dyplomy. Śledczy mieli trafić na nazwiska Lewandowskich