- O niektórych historiach nie da się zapomnieć. Niedawno pojechaliśmy do wypadku. Na miejscu ogromna mgła, myślisz sobie: tu się przecież nie dało za szybko jechać, a jednak... Pięciu poszkodowanych, jeden już umarł, trzech w ciężkim stanie. Byłem kierownikiem zespołu, nie mieliśmy czasu nawet dobrze pomyśleć - opowiada WP SportoweFakty 31-letni Paweł Giel, który kiedyś grał w I lidze, ale wybrał inną drogę, poszedł na studia medyczne i dziś jeździ w zespole ratowniczym.
- Od początku wyglądało to źle. Porażenie czterokończynowe, przerwany rdzeń kręgowy w odcinku szyjnym. Już gdy badaliśmy tego chłopaka, było widać, że jest poważnie. Nie ruszał rękami i nogami. Gdy jechaliśmy do szpitala, stale mnie pytał: "ale będzie dobrze?". Co miałem mu powiedzieć? Że sytuacja wygląda fatalnie? To był środek nocy, cała jazda do szpitala zajęła nam może 20 minut, a on mnie spytał chyba 15 razy. Pytał też o stan kolegów. Widzisz ten paniczny strach, gdy w oczach przelatuje mu całe życie. O tym się nie da zapomnieć - mówi.
"Musiałem dojrzeć"
Giel zaczynał grę w piłkę w Ruchu Radzionków, był też w GKS Bełchatów, Warcie Poznań czy Odrze Opole. Posmakował I ligi - poziomu, na którym da się zarabiać naprawdę dobrze, a jednak wybrał zawód ratownika medycznego.
- Przyszedł dzień, w którym uznałem, że nie chcę już grać profesjonalnie, więc w 2014 roku poszedłem na studia. 30 czerwca 2017 się broniłem, a 1 sierpnia zaczynałem pracę na SOR Wojskowego Instytutu Medycznego na Szaserów w Warszawie. Może piłka byłaby wygodniejsza, ale ja nie żałuję - przyznał.
- Zdarzały się sytuacje, gdy nie byłem w stanie pomóc. Medycyna okazywała się bezsilna i miałem wtedy myśli: po co mi to było? Mógłbym sobie grać na poziomie II ligi, za podobne pieniądze, z nieporównywalnie mniejszym stresem i odpowiedzialnością. Tyle że potem przychodzi inne zdarzenie, w którym dokładam cegiełkę do uratowania ludzkiego życia i uświadamiam sobie, że to jest właśnie to, co chcę robić. Do pewnych wyborów trzeba dojrzeć. Ja to zrobiłem i gdybym się cofnął w czasie, niczego bym nie zmienił - opowiada Giel.
To zawał!
Ratownik medyczny to nierzadko pan życia i śmierci. - Pojechaliśmy do kobiety, która narzekała na przeraźliwy ból w klatce piersiowej, promieniujący do pleców i lewej kończyny. Wszystko wskazywało na to, że dokonuje się zawał. Przeprowadziliśmy badanie, potem EKG i już na monitorze było widać, że jest jakaś patologia w sercu. Chwila analizy i wiedzieliśmy: rozległy zawał.
Na czekanie z decyzją do przyjazdu do szpitala nie było czasu. - Wykonaliśmy teletransmisję, czyli zapis z monitora wysłaliśmy do pracowni hemodynamiki w szpitalu, żeby szybko go ocenili. Tak się postępuje, kiedy natychmiast trzeba podać dodatkowe leki i tu decyzja należy do lekarza. Czasem omija się też szpitalny oddział ratunkowy i pacjent od razu trafia na salę zabiegową. Stan był naprawdę ciężki, parametry wyglądały fatalnie. Gdyby nie szybka interwencja, różnie mogłoby się to skończyć. Myślę, że pół godziny więcej czekania i doszłoby do reanimacji. Stan kobiety się pogarszał, ale po podaniu leków ból się zmniejszył i nie doszło do zatrzymania krążenia. Mogliśmy odetchnąć, udało się - mówi nasz rozmówca.
Nie skupiaj się na urwanej nodze
Wielu twierdzi, że do pracy w zawodzie lekarza czy ratownika medycznego by się nie nadawali. Nie daliby rady oglądać nieszczęścia, widoku pokiereszowanego ludzkiego ciała. Ktoś jednak musi.
- Miałem już różne, naprawdę przerażające widoki, ale nauczyłem się, że gdy jedziesz do zdarzenia, skupiasz się tylko i wyłącznie na pracy. To co się stało, trzeba zostawić. Nie cofniesz czasu, nie dasz rady odwrócić zdarzeń i zapobiec wypadkowi. Jesteś, żeby pomóc. Nie możesz się skupiać na tym, że noga jest wykrzywiona albo urwana. Masz ją tak zabezpieczyć, żeby zrobić możliwie najwięcej dla poszkodowanego. Są makabryczne sceny, ale częściej smutne. Widzisz płacz zrozpaczonej rodziny, jej bezradność i na to nie możesz nic poradzić. Ale musisz zagryźć zęby i się jakoś wyłączyć, bez tego nie byłbyś w stanie udzielić pomocy - zaznaczył.
Otoczenie nie zawsze pomaga. - Zawsze staram się zachowywać chłodny profesjonalizm, ale niedawno miałem sytuację, w której po prostu zrobiło mi się przykro. My nie zawsze jeździmy do wypadków, nierzadko przychodzi nam rozwiązywać problemy socjalne. Jednak najgorzej jest wtedy, gdy trafiasz na pacjenta w ciężkim stanie i nie jesteś w stanie skoncentrować się na interwencji, bo ktoś cię stale rozprasza i przeszkadza. To się też zdarza - dodał.
Stres w piłce? Nie wiesz co to stres!
Paweł Giel gra dziś w IV-ligowym Hutniku Warszawa, do którego trafił w trakcie sezonu 2017/2018. Schemat większości jego weekendów jest prosty: dyżur, potem mecz, a potem kolejny dyżur. Jednak futbol go już nie stresuje.
- Co z tego, że nie strzelisz bramki? Za tydzień masz następny mecz i nie uda się za jednym razem, to trafisz za drugim. Miewam czasem mecze, na które przychodzi więcej kibiców i jest jakiś dreszcz emocji, ale to coś zupełnie innego niż praca w karetce - przyznał.
- Gdy coś pójdzie nie tak, w najlepszym wypadku możesz poważnie zagrozić pacjentowi, a w najgorszym sprawić, że już z tego nie wyjdzie. Te 15-20 minut jazdy karetką, bo tyle to najczęściej trwa, to czas, w którym waży się wszystko. Ty decydujesz, czy 80 km do szpitala pokonujemy samochodem, czy trzeba wezwać helikopter. Bywa, że wszystko dzieje się w środku nocy. Presja jest niewyobrażalna i to jest właśnie prawdziwy stres. Na boisku go już nie czuję - zakończył.
Czytaj także:
Co może dać reprezentacji Polski Matty Cash? To nie jest typowy "farbowany lis"
Polak pracował w Anglii. Mówi, co zrobił brexit