Rzucił zawodowe granie i został ratownikiem medycznym. "Wiele osób neguje pandemię"

PAP / Zbigniew Meissner / W Polsce notuje się coraz więcej zakażeń koronawirusem
PAP / Zbigniew Meissner / W Polsce notuje się coraz więcej zakażeń koronawirusem

Zawodowy piłkarz, obecnie ratownik medyczny zabrał głos ws. zarobków. - Pensje poszły do góry - mówi, ale dodaje, że wciąż nie są za wysokie. Zdradził też, jak wyglądają wyjazdy do pacjentów "covidowych".

W tym artykule dowiesz się o:

Paweł Giel rozegrał 13 meczów w ekstraklasie jako gracz GKS-u Bełchatów. Później grał jeszcze w I i II. W najwyższej lidze nie zdobył ani jednej bramki, za to trzy na jej zapleczu. Dużo więcej ma za to wyjazdów w roli ratownika medycznego.

W wieku 28 lat zrezygnował z zawodowego grania. Dziś pracuje jako ratownik medyczny i strażak. Obie prace Giel łączy z grą w IV-ligowym Hutniku Warszawa. Na boisku jest pomocnikiem.
Maciej Siemiątkowski, WP Sportowe Fakty: W tym tygodniu pogotowie w Lubartowie zwolniło z pracy ratownika, który jest antyszczepionkowcem, na wiecach nawoływał do lekceważenia pandemii. Trudno aż w to uwierzyć. U pana też zdarzają się takie osoby?

Tak. W naszej grupie zawodowej zdarzają się osoby z odmiennym zdaniem. Stanowią jednak mniejszość. To wyjątki.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: długo się nie zastanawiał! "Bramka stadiony świata"
[b]

A pacjenci często nie wierzą?

[/b]Wielu neguje pandemię. Nie drążę tematu. Tymczasem wchodzimy do domu, spotykamy 40-latka z ciężką dusznością, niską saturacją, niezaszczepionego. Często dopiero podczas transportu do szpitala przyznają, że nigdy nie widzieli chorego na COVID-19. Mają ciężki oddech, są sini, stać ich na wypowiedzenie pojedynczych słów. Zdarza się, że wychodzą ze szpitala uratowani i odmienieni. Albo wcale nie wychodzą.

Jestem zwolennikiem szczepień, bo opieram się na wiedzy naukowej, wierzę w naukę i jej dokonania, dlatego jestem w tym zawodzie. I trzymam się wytycznych ekspertów.

Nauczyliście się już żyć z pandemią?

Trzecia fala okazała się momentem, w którym nauczyliśmy się tego. Jesteśmy zaszczepieni i zaprawieni w boju. Zeszło z nas ciśnienie.

Jak w tym czasie zmieniły się wasze procedury?

Nadal pracujemy w kombinezonach, co jest bardzo trudne i nieprzyjemne. Źle się oddycha, jest gorąco. Nie mamy innego wyjścia, tak chronimy siebie i swoje rodziny. Nienawidzę, gdy zbliżają się kolejne fale.

Jesteśmy zaszczepieni i zaprawieni w boju. Zeszło z nas ciśnienie - mówi Paweł Giel (fot. archiwum prywatne).
Jesteśmy zaszczepieni i zaprawieni w boju. Zeszło z nas ciśnienie - mówi Paweł Giel (fot. archiwum prywatne).

Jak odczuwacie piątą?

Mniej więcej tydzień przed pierwszymi ostrzeżeniami rządu widzimy wzrost zakażeń na wyjazdach. Tak było z czwartą falą, kiedy w jej szczycie było mnóstwo pracy, dyżury były koszmarem. Na szczęście gdy gasła, pracy było coraz mniej. Z piątą widzę, że robi się podobnie. Zaczynamy mieć coraz więcej wyjazdów. Aż pewnie dojdzie do momentu, gdy system ochrony zdrowia znów będzie niewydolny.

Jak wygląda wyjazd do zakażonego pacjenta?

Średnio jeden trwa trzy lub cztery godziny, łącznie z dezynfekcją. Dojazd do pacjenta, decyzja o przewiezieniu go do szpitala, przygotowanie, powrót i oczekiwanie, aż zwolni się łózko w szpitalu. Bywa, że czekaliśmy na to kilka godzin. A z chorym bywa różnie, niektórzy potrzebują natychmiastowej interwencji. Przez to niektóre wyjazdy po chorych na COVID-19 trwały 12 godzin. A potem karetka do wypadku musiała jechać z innego rejonu, oddalonego na przykład o 40 km. System nie jest na to przygotowany.

Na początku pandemii wielu ratowników zwróciło uwagę na niskie płace. Zmieniło się coś?

Do pewnego momentu mieliśmy dodatki. Wiem, że niektórzy różnie do tego podchodzą, ale były to pieniądze adekwatne do ryzyka, jakie podejmujemy. Dodatki zostały nam potem zabrane, ale po strajku pensje poszły do góry. Nadal nie jest to poziom odpowiedni do tego, co robimy, jednak nie jest to już 20 złotych za godzinę.

Sport, w który mocno jest pan zaangażowany, to przy tym drobiazg?

Tak i tłumaczę to młodym zawodnikom w Hutniku. Zwłaszcza gdy przejmują się jakimś złym zagraniem, roztrząsają to na milion sposobów. Zły mecz zawsze się skończy, zapominasz o nim i czekasz na następny. A śmierć pacjenta potrafi we mnie siedzieć przez jakiś czas. Myślę, że każdy ma w głowie sytuacje, w których jego zdaniem mógł zrobić więcej. Albo takie, w których nic nie możesz zrobić. Dojeżdżasz na miejsce i widzisz, że to niepotrzebna śmierć. Mieliśmy kiedyś wyjazd nad Wisłę. Chłopak zaginął, bo założył się o piwo, że wejdzie do rzeki. Widzisz tego drugiego, który rzucił mu wyzwanie, nie zatrzymał go i myślisz jedynie - "K..., co za debilizm. Ten chłopak mógł dalej żyć".

Skąd wziął się pomysł na zostanie ratownikiem i strażakiem?

Gdy grałem w Stali Stalowa Wola, menedżer namawiał mnie, żebym poszedł na studia. Mieszkałem wtedy z Marcinem Kowalskim (obrońca, teraz Ruch Chorzów - przyp. red.). Też się zastanawiał, co robić po karierze. Niestety część piłkarzy nie wie, co ze sobą zrobić po zakończeniu grania. Wahałem się między dwoma kierunkami medycznymi - fizjoterapią a ratownictwem. Nie wiem, skąd się to u mnie wzięło. Może dlatego, że oglądałem Chicago Fire, tam byli też medycy i zawsze z ciarkami oglądałem ich pracę. Do końca się wahałem. Dopiero kobieta, która odbierała ode mnie papiery, spojrzała na mnie i powiedziała, że zapisuje mnie na ratownictwo.

Trudno było zostawić życie zawodowego piłkarza?

To było trochę życie w złotej klatce, zdecydowanie łatwiejsze. Dlatego trochę czasu mi zajęło przyzwyczajenie się do nowego. Przeżyłem lekki szok, gdy zacząłem mieć wypłacane regularnie pieniądze. W klubie bywało tak, że trzeba było przeżyć trzy miesiące za cztery tysiące. Jest jednak pustka. Brakuje derbowych meczów, gry o dużą stawkę, atmosfery na stadionie. To wyjątkowy rodzaj adrenaliny. Ale jest i druga strona medalu. Zawsze, gdy nie było wyników, siadała atmosfera.

Inna adrenalina jest przy wyjeździe karetką?

Jedziesz do wypadku, pacjent jest zakleszczony i możesz go opatrzyć tylko z jednej strony. Gdzie indziej nieprzytomny pacjent na dwóch metrach kwadratowych, ciemno, trudno założyć mu wkłucie. Ostatnio właśnie mieliśmy taką sytuację, gdy zauważyliśmy patologię serca, która nie miała prawa mieć miejsca. Trudny dostęp, piąta rano, żadnego światła. W dokumentację wpisaliśmy, że ze względu na problemy okołomedyczne przewieziemy go na SOR. Tam pretensje i wyliczanie, czego nie zrobiliśmy. Ale zdarza się też krytyczne podejście. Po jednej z takich akcji lekarka na SOR-ze potrafiła rzeczowo wytłumaczyć, co mogliśmy jeszcze zrobić na miejscu. A później mieliśmy na wyjeździe niemal ten sam przypadek i zastosowaliśmy jej rady.

Najbardziej wymagający wyjazd?

W ubiegłym roku mieliśmy pacjenta z urazem czaszkowo-mózgowym. Daleko od szpitala. I był dylemat, uruchomić "śmigło" (śmigłowiec - przyp. red.), którym poleci do bardziej wyspecjalizowanego szpitala, czy odwieziemy go karetką na SOR. I teraz kalkulacja. LPR mógł dotrzeć za 45 minut, lot do szpitala 15 minut. Tymczasem karetką będziemy z pacjentem w pół godziny na SOR-rze, gdzie zabezpieczy się stany zagrożenia życia. Zdecydowałem, że go przewieziemy. I okazała się to decyzja lepsza niż czekanie na "śmigło".

Pod względem psychicznym najtrudniejsi są pacjenci umierający na raka. Mieliśmy ciężko chorą pacjentkę, przy której do wykonania były bardziej pielęgnacyjne niż ratownicze rzeczy. Mogliśmy powiedzieć, że to interwencja nie dla nas, ale zrobiliśmy, co mogliśmy. Wyczyściliśmy materac, zadbaliśmy o odleżyny, podaliśmy leki przeciwbólowe. Później kolega spotkał jej córkę. Podziękowała nam, bo pacjentka zmarła dzień później, ale ostatnie chwile spędziła w normalnych warunkach. Zawsze cząstka tego zostaje we mnie.

- Zawsze w czerwcu dostaję zapytania z II ligi. Ale postanowiłem, że nie będę znowu zmieniał życia - mówi Paweł Giel (fot. Facebook/ Hutnik Warszawa Oficjalnie).
- Zawsze w czerwcu dostaję zapytania z II ligi. Ale postanowiłem, że nie będę znowu zmieniał życia - mówi Paweł Giel (fot. Facebook/ Hutnik Warszawa Oficjalnie).

Piłka jest sposobem na odreagowanie?

Bez niej chyba cierpiałbym na ból głowy. Nawet jak mam kilka dni wolnego, to nie potrafię stanąć w miejscu. Wystarczy, że odeśpię dyżur, a po nim planuję, co robić dalej. Siłownia, trening i oczekiwanie na mecz. Przez 90 minut nie mam głowy zaprzątniętej pracą.

Nie kusi pana, by wrócić do zawodowego grania?

Zawsze w czerwcu dostaję zapytania z II ligi. Ale postanowiłem, że nie będę znowu zmieniał życia. Znalazłem więc coś, co lubię robić. W pogotowiu i straży pożarnej mamy rewelacyjną ekipę, atmosfera jak w piłkarskiej szatni. Zagrałem kilkanaście meczów w ekstraklasie i ponad 100 na poziomie centralnym. Sam brałem w tym udział, ale teraz potrafię spojrzeć z dystansem. Jako trener dostałbym szału, denerwował się i krzyczał.

W karetce pan krzyczy?

Nie, bo to nic nie wnosi. Przy pacjencie każdy doskonale wie, co robić. Jako kierownik zespołu mówię cicho, spokojnym głosem. Nigdy jeszcze nie musiałem go na nikogo podnosić. Na boisku krzyczę więcej. Chłopaki mnie pewnie za to nienawidzą, młodsi może nawet boją, bo wywieram presję, żeby grać do przodu. W karetce wyglądałoby to głupio. Pacjent w ciężkim stanie, rodzina w rozsypce, a ratownicy się przekrzykują. Staram się być opanowany, choć to trudne, bo najczęściej bliscy pacjenta wywierają presję.

Czego się pan najbardziej boi w pracy ratownika?

Bólów brzucha. Tam może być wszystko albo nic. Pamiętam niezdecydowanego pacjenta. Bolało go od dwóch dni. Zbadałem, zaproponowałem leki przeciwbólowe i rekomendowałem transport do szpitala. Mężczyzna chciał zostać w domu. Wydrukowaliśmy kartkę z oświadczeniem, że przedstawiono mu możliwość dojazdu do szpitala, ale wolał zostać w domu na własną odpowiedzialność. Podpisał, a po chwili musiałem ją podrzeć, bo zmienił zdanie. Jakiś czas później zadzwonił do nas kierownik, przekazał, że dostaliśmy pochwalę od jego żony, bo uratowaliśmy mu życie. Miała być pierdoła, a było coś poważniejszego.
Nie żałuje pan zamiany boiska na karetkę i wóz strażacki?

Mogłem tylko zrobić to dwa lata później. Ale nie żałuję. W piłkę gram nadal, na niższym poziomie, daje mi to satysfakcję, choć w Polsce futbol najczęściej polega na grze do tyłu i wszerz boiska. Gdyby tam były bramki, zostalibyśmy mistrzami świata.

6-latek śpi z ojcem na balkonie. O Polaku będzie mówił cały świat!
O tym akcie heroizmu mówiła cała Polska. Dotarliśmy do rodziny uratowanych

Źródło artykułu: