Koniec wspaniałej przygody puławskich Azotów

Na ćwierćfinale zakończyła się przygoda Azotów Puławy z rozgrywkami Challenge Cup. Wynik to znacznie lepszy, aniżeli ktokolwiek przed sezonem mógłby przewidzieć, lekki niedosyt jednak pozostaje.

Podopieczni Bogdana Kowalczyka udział w rozgrywkach rozpoczęli od trzeciej rundy, w której po zaciętym meczu wyeliminowali macedoński VV Tikvesh. W 1/8 finału Azoty bez większych problemów rozprawiły się z norweskim Stord Handball, a kolejnej fazie lepszy okazał się słoweński Cimos Koper. Puławianie w pierwszym meczu ulegli wyżej notowanemu rywalowi 26:33, rewanż zakończył się remisem. - Jestem przekonany, że te siedem bramek można było odrobić - zapewnia rozczarowany Wojciech Zydroń. - Wierzyliśmy, że wygramy - wtóruje mu Grzegorz Gowin.

Gospodarze spotkanie rewanżowe rozpoczęli z wysokiego C, w pewnym momencie prowadzili już nawet różnicą czterech bramek. Po chwilach gry dobrej w puławskie szeregi wkradła się jednak nerwowość, gracze Kowalczyka - szczególnie po przerwie - byli bardzo niecierpliwi, próbowali akcji indywidualnych, oddawali rzuty z nieprzygotowanych pozycji. - W pewnym momencie każdy zaczyna brać ciężar gry na siebie, szybko rzucamy, nasze akcje trwają sześć-osiem sekund - mówi Zydroń. - Niestety, ciągle powtarza się to samo: przez 30 minut gramy dobrze, a potem zaczynamy rozdawać piłki za darmo - dorzuca Gowin.

Puławianie walczyli dzielnie, wystarczyło na ćwierćfinał

- Moi gracze podjęli niepotrzebne ryzyko, nie takie były założenia - tłumaczy z kolei Kowalczyk. W braku sił przyczyn porażki szuka Michał Szyba. - To się zdarza już od kilku meczów. Gramy dobrą piłkę ręczną i nagle ktoś odcina nam prąd. Tak samo było na Słowenii - tłumaczy rozgrywający Azotów. Kowalczyk zwraca za to uwagę na brak kontuzjowanego Mateusza Kusa. - Gdyby zagrał w meczu z Cimosem, to nie ulega żadnej wątpliwości, że stracilibyśmy cztery-pięć bramek mniej - zaznacza, wspominając także, że porażka w pierwszym meczu była zbyt wysoka. - Nieszczęśliwie przegraliśmy tam końcówkę - tłumaczy.

Zespół Cimosa - oparty na reprezentantach kraju, niegdysiejszy uczestnik Ligi Mistrzów i półfinalista Pucharu EHF - był do ogrania, co puławianie przyznają zgodnym chórem. - Wszyscy mówili, że to bardzo mocny przeciwnik, ale my chyba też musimy być niezłym zespołem, skoro z taką drużyną u siebie remisujemy - zaznacza w rozmowie ze SportoweFakty.pl wspominany już Gowin. - Losy dwumeczu rozstrzygnęły się już na Słowenii - podkreśla z kolei Szyba. - Walczyliśmy z całych sił, ale powiedzmy sobie szczerze, że z rywalem takiej klasy ciężko jest odrobić siedem bramek straty - dodaje 21-letni zawodnik.

Michał Szyba był w tym sezonie wiodącą postacią Azotów w meczach na europejskiej arenie

Nie ma jednak wątpliwości, że puławianie start w Challenge Cup muszą zapisać na plus. - Startowaliśmy w tych rozgrywkach, ale nie była to dla nas impreza pierwszoplanowa - podkreśla Kowalczyk. - Zadawaliśmy sobie sprawę, że na europejskiej arenie tylko debiutujemy, nie mieliśmy pojęcia, jaki faktycznie jest poziom tych rozgrywek. Wszystko było dla nas nowe - nie kryje doświadczony szkoleniowiec. - Przed pierwszym meczem marzyliśmy o jednym zwycięstwie, a jak Bóg da, to może i o awansie do następnej rundy. Z Macedończykami powalczyliśmy jak należy, z Norwegami też było ciekawie, łatwiej wygraliśmy na wyjeździe, niż u siebie - relacjonuje.

Trudno uciec jednak od wniosku, że szczęście nie było w tym sezonie sprzymierzeńcem Azotów. - Trafiliśmy na Macedończyków, którzy grali na ostatnich mistrzostwach świata, Słoweńców, zawsze mocnych Norwegów. W tym pucharze były zespoły znacznie słabsze, aniżeli my wylosowaliśmy - podkreśla Kowalczyk. - Nie graliśmy przecież ani z Luksemburgiem, ani zespołem greckim, można było trafić na Belgów. Los nam jednak nie sprzyjał - podsumowuje 64-letni szkoleniowiec. Sukcesu MMTS-u, który przed rokiem dotarł aż do finału, powtórzyć się nie udało. Wynik, jak na debiutanta, jest jednak zadowalający. Żaden polski klub nie utrzymał się w tym sezonie w Europie dłużej od zespołu Kowalczyka.

Komentarze (0)