W Kilonii do końca kariery - rozmowa z Filipem Jichą, czołowym rozgrywającym THW Kiel
Filip Jicha jest obecnie jednym z najlepszych i najskuteczniejszych rozgrywających na świecie. W ostatnich czterech sezonach Ligi Mistrzów zdobył 350 bramek i dwa razy zdobywał tytuł króla strzelców tych rozgrywek. Bez wątpienia najbardziej udanym dla niego rokiem był sezon 2009/2010.
Wojciech Jabłoński
Wtedy to wygrał to co najważniejsze - mistrzostwo Niemiec i Ligę Mistrzów, której został także najlepszym strzelcem. Z reprezentacją Czech pojechał na mistrzostwa Europy do Austrii, gdzie zajął ze swoją drużyną ósme miejsce i został wybrany MVP turnieju oraz najlepszym lewo rozgrywającym, zdobywając w sześciu meczach aż 53 bramki.
Wojciech Jabłoński: W środę zgodnie z planem mieliście grać w paintball. Jak poszło?
Filip Jicha: Rzeczywiście, koledzy grali. Ja niestety nie mogłem. Czuję mały ból w kostce oraz wzdłuż mięśnia Achillesa i trenerzy postanowili nie ryzykować poważniejszej kontuzji. Całe popołudnie spędziłem na masażach. Obecnie trenujemy bardzo ciężko fizycznie, więc takie mikrourazy jak ten zdarzają się na tym etapie przygotowań. Jesteśmy już ze sobą trzeci tydzień i każdy odczuwa pewne bóle. Nie mamy nawet czasu trochę pozwiedzać. No ale tak to już jest. Podczas tego okresu trenujemy siłę i wytrzymałość praktycznie na cały sezon, więc trzeba dać z siebie wszystko.
Patrząc na twoją dotychczasową karierę, szczególną uwagę przykuwa pobyt w Katarze. O co w tym chodziło?
- To była dla mnie pewnego rodzaju przygoda. Pojawiła się oferta przeprowadzki na kilka miesięcy do jednego z klubów katarskich. Spędziłem tam dosyć przyjemnie czas, poznałem wielu nowych ludzi, uczyłem się nowych języków. Takie możliwości pojawiały się jeszcze raz czy dwa razy. Potem jeden z tamtejszych szejków zaproponował mi grę na stałe. Oferowali nieziemskie pieniądze, ale stanowczo odmówiłem. W pewnym momencie wiedziałem, że stanąłem w miejscu, nie rozwijałem się pod względem sportowym. Poziom tam był bardzo niski. To źle odbijało się na moim samopoczuciu, w dodatku te odległości od domu. Koniecznie chciałem wrócić do Europy i tutaj kontynuować swoją karierę.
W międzyczasie odwiedziłeś też Polskę.
- O tak, pamiętam! To były młodzieżowe mistrzostwa Europy w Gdańsku, bodajże w 2002 roku. O ile mnie pamięć nie myli, odpadliśmy po meczach z Macedonią. Polska wygrała ten turniej. Z tamtego okresu kojarzę Karola Bieleckiego, Mariusza Jurkiewicza, a także mojego byłego klubowego kolegę - Vida Kavticnika.
W 2007 roku spełniło się jedno z największych twoich marzeń - przeszedłeś do THW Kiel i dorobiłeś się nowego przezwiska. Jeden z menedżerów TBV Lemgo Fynn Holpert określił cię mianem "Owena Hargreavesa piłki ręcznej". Skąd ten przydomek?
- Tak, pamiętam to zajście. To była taka sytuacja, że rok przed wygaśnięciem mojego kontraktu pojawiła się oferta z THW Kiel. Bardzo mi zależało na tym transferze, bo wtedy otworzyłoby mi to drzwi do piłki ręcznej na najwyższym światowym poziomie. Wiedziałem, że tylko tam mogę się dalej rozwijać. Podpisałem wstępny kontrakt z Zebrami, ale Lemgo cały czas walczyło, abym został u nich. W tym samym czasie podobna sytuacja miała miejsce z piłkarzem nożnym Owenem Hargreavesem, który opuszczał Bayern Monachium i przenosił się do Manchesteru United. Wtedy zostałem ochrzczony tym przezwiskiem. Jednak wszystko się dobrze skończyło. Ja dołączyłem do ekipy Zebr rok przed wygaśnięciem kontraktu, Lemgo zarobiło na transferze bodajże 450 tys. euro i wszyscy byliśmy zadowoleni.
Początki nie były jednak łatwe.
- Zgadza się, już po miesiącu doznałem poważnej kontuzji. To był dla mnie bardzo ciężki okres, bo dopiero co wchodziłem do drużyny, walczyłem o miejsce w składzie między innymi z Nikolą Karabaticiem. Kontuzja wyeliminowała mnie na prawie pół roku i wiedziałem, że mam tutaj dużo do udowodnienia. Ale przyznam, że potem wróciłem dużo mocniejszy pod względem psychicznym. Stałem się pewny siebie. Z tego też powodu lepiej prezentowałem się na parkiecie. W kolejnym sezonie było już dużo lepiej. Przyszedł Alfred Gislason i dał mi szansę pokazania się. Ja natomiast zacząłem powoli spłacać jego kredyt zaufania. Mieliśmy wówczas fantastyczną drużynę. Nikola, Stefan Lovgren, Kim Andersson - musieliśmy coś osiągnąć. Zdobyliśmy mistrzostwo i graliśmy w tym niezapomnianym finale Ligi Mistrzów przeciwko Realowi Ciudad. Pierwszy mecz wygraliśmy pięcioma bramkami. W rewanżu na kwadrans przed końcem spotkania prowadziliśmy bodajże czterema golami. Co się wtedy stało, nikt nie wie do dzisiaj. Puchar pojechał do Hiszpanii, a my byliśmy po prostu załamani. Ale w kolejnym roku, już bez Nikoli i Vida Kavticnika, zdobyliśmy to upragnione trofeum.
Współpracę z którym z kolegów zapamiętałeś najbardziej?
- Zdecydowanie ze Stefanem Lovgrenem. Zaraz po przegranym finale z Ciudad Realem zakończył karierę, ale wcześniej był dla nas idealnym kapitanem. Dużo się przy nim nauczyłem, korzystałem z jego doświadczenia ile mogłem. Poza tym był niesamowitym facetem, także poza boiskiem. Trzymał drużynę w kupie, budował ducha, prawdziwy przywódca. Do dzisiaj z sentymentem wspominam współpracę z nim.
Często narzekałeś, że w sezonie jest zbyt duże obciążenie meczami. Musicie grać w Bundeslidze, krajowym pucharze, europejskich pucharach, klubowych mistrzostwach świata, reprezentacjach. Nie sądzisz, że jak na taką ilość rozgrywek macie dosyć wąską kadrę?
- Tutaj nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Musisz wziąć także pod uwagę, że dużo lepiej pracuje się z wąską grupą zawodników. Jest to też lepsze dla ducha drużyny, gdyż przy większej ilości piłkarzy mogą się zdarzać jakieś nieporozumienia, że ktoś gra więcej, ktoś gra mniej. Poza tym jeśli mówimy o drużynie, ważna jest stabilizacja formy. Według mnie lepiej, jeśli drużyna gra przez cały sezon średnio na poziomie 80-90 proc. swoich możliwości, niż ma mocne wahania formy. Nie ma przecież szans, że cały czas będziesz grał na 100 proc., a nie możesz też sobie pozwolić, że dzisiaj zagrasz na maksa, a jutro przejdziesz obok meczu. Nad tym właśnie pracujemy obecnie, żeby ten pewien poziom jakości gry utrzymać, żeby nie było kontuzji. Można też zauważyć, że zawsze, gdy dochodzi do najważniejszych meczów, trenerzy wystawiają tych kluczowych zawodników, bez względu na ilość spotkań, jaką mają już na koncie. Niemniej jednak zawsze lepiej jest, jak na ławce jest ten jeden zawodnik, który w każdej chwili może cię zastąpić. Tego wszystkiego, o czym mówię, nie udało nam się zrealizować w zeszłym sezonie i dlatego skończyliśmy go praktycznie z pustymi rękoma.