Wtedy to wygrał to co najważniejsze - mistrzostwo Niemiec i Ligę Mistrzów, której został także najlepszym strzelcem. Z reprezentacją Czech pojechał na mistrzostwa Europy do Austrii, gdzie zajął ze swoją drużyną ósme miejsce i został wybrany MVP turnieju oraz najlepszym lewo rozgrywającym, zdobywając w sześciu meczach aż 53 bramki.
Wojciech Jabłoński: W środę zgodnie z planem mieliście grać w paintball. Jak poszło?
Filip Jicha: Rzeczywiście, koledzy grali. Ja niestety nie mogłem. Czuję mały ból w kostce oraz wzdłuż mięśnia Achillesa i trenerzy postanowili nie ryzykować poważniejszej kontuzji. Całe popołudnie spędziłem na masażach. Obecnie trenujemy bardzo ciężko fizycznie, więc takie mikrourazy jak ten zdarzają się na tym etapie przygotowań. Jesteśmy już ze sobą trzeci tydzień i każdy odczuwa pewne bóle. Nie mamy nawet czasu trochę pozwiedzać. No ale tak to już jest. Podczas tego okresu trenujemy siłę i wytrzymałość praktycznie na cały sezon, więc trzeba dać z siebie wszystko.
Patrząc na twoją dotychczasową karierę, szczególną uwagę przykuwa pobyt w Katarze. O co w tym chodziło?
- To była dla mnie pewnego rodzaju przygoda. Pojawiła się oferta przeprowadzki na kilka miesięcy do jednego z klubów katarskich. Spędziłem tam dosyć przyjemnie czas, poznałem wielu nowych ludzi, uczyłem się nowych języków. Takie możliwości pojawiały się jeszcze raz czy dwa razy. Potem jeden z tamtejszych szejków zaproponował mi grę na stałe. Oferowali nieziemskie pieniądze, ale stanowczo odmówiłem. W pewnym momencie wiedziałem, że stanąłem w miejscu, nie rozwijałem się pod względem sportowym. Poziom tam był bardzo niski. To źle odbijało się na moim samopoczuciu, w dodatku te odległości od domu. Koniecznie chciałem wrócić do Europy i tutaj kontynuować swoją karierę.
W międzyczasie odwiedziłeś też Polskę.
- O tak, pamiętam! To były młodzieżowe mistrzostwa Europy w Gdańsku, bodajże w 2002 roku. O ile mnie pamięć nie myli, odpadliśmy po meczach z Macedonią. Polska wygrała ten turniej. Z tamtego okresu kojarzę Karola Bieleckiego, Mariusza Jurkiewicza, a także mojego byłego klubowego kolegę - Vida Kavticnika.
W 2007 roku spełniło się jedno z największych twoich marzeń - przeszedłeś do THW Kiel i dorobiłeś się nowego przezwiska. Jeden z menedżerów TBV Lemgo Fynn Holpert określił cię mianem "Owena Hargreavesa piłki ręcznej". Skąd ten przydomek?
- Tak, pamiętam to zajście. To była taka sytuacja, że rok przed wygaśnięciem mojego kontraktu pojawiła się oferta z THW Kiel. Bardzo mi zależało na tym transferze, bo wtedy otworzyłoby mi to drzwi do piłki ręcznej na najwyższym światowym poziomie. Wiedziałem, że tylko tam mogę się dalej rozwijać. Podpisałem wstępny kontrakt z Zebrami, ale Lemgo cały czas walczyło, abym został u nich. W tym samym czasie podobna sytuacja miała miejsce z piłkarzem nożnym Owenem Hargreavesem, który opuszczał Bayern Monachium i przenosił się do Manchesteru United. Wtedy zostałem ochrzczony tym przezwiskiem. Jednak wszystko się dobrze skończyło. Ja dołączyłem do ekipy Zebr rok przed wygaśnięciem kontraktu, Lemgo zarobiło na transferze bodajże 450 tys. euro i wszyscy byliśmy zadowoleni.
Początki nie były jednak łatwe.
- Zgadza się, już po miesiącu doznałem poważnej kontuzji. To był dla mnie bardzo ciężki okres, bo dopiero co wchodziłem do drużyny, walczyłem o miejsce w składzie między innymi z Nikolą Karabaticiem. Kontuzja wyeliminowała mnie na prawie pół roku i wiedziałem, że mam tutaj dużo do udowodnienia. Ale przyznam, że potem wróciłem dużo mocniejszy pod względem psychicznym. Stałem się pewny siebie. Z tego też powodu lepiej prezentowałem się na parkiecie. W kolejnym sezonie było już dużo lepiej. Przyszedł Alfred Gislason i dał mi szansę pokazania się. Ja natomiast zacząłem powoli spłacać jego kredyt zaufania. Mieliśmy wówczas fantastyczną drużynę. Nikola, Stefan Lovgren, Kim Andersson - musieliśmy coś osiągnąć. Zdobyliśmy mistrzostwo i graliśmy w tym niezapomnianym finale Ligi Mistrzów przeciwko Realowi Ciudad. Pierwszy mecz wygraliśmy pięcioma bramkami. W rewanżu na kwadrans przed końcem spotkania prowadziliśmy bodajże czterema golami. Co się wtedy stało, nikt nie wie do dzisiaj. Puchar pojechał do Hiszpanii, a my byliśmy po prostu załamani. Ale w kolejnym roku, już bez Nikoli i Vida Kavticnika, zdobyliśmy to upragnione trofeum.
Współpracę z którym z kolegów zapamiętałeś najbardziej?
- Zdecydowanie ze Stefanem Lovgrenem. Zaraz po przegranym finale z Ciudad Realem zakończył karierę, ale wcześniej był dla nas idealnym kapitanem. Dużo się przy nim nauczyłem, korzystałem z jego doświadczenia ile mogłem. Poza tym był niesamowitym facetem, także poza boiskiem. Trzymał drużynę w kupie, budował ducha, prawdziwy przywódca. Do dzisiaj z sentymentem wspominam współpracę z nim.
Często narzekałeś, że w sezonie jest zbyt duże obciążenie meczami. Musicie grać w Bundeslidze, krajowym pucharze, europejskich pucharach, klubowych mistrzostwach świata, reprezentacjach. Nie sądzisz, że jak na taką ilość rozgrywek macie dosyć wąską kadrę?
- Tutaj nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Musisz wziąć także pod uwagę, że dużo lepiej pracuje się z wąską grupą zawodników. Jest to też lepsze dla ducha drużyny, gdyż przy większej ilości piłkarzy mogą się zdarzać jakieś nieporozumienia, że ktoś gra więcej, ktoś gra mniej. Poza tym jeśli mówimy o drużynie, ważna jest stabilizacja formy. Według mnie lepiej, jeśli drużyna gra przez cały sezon średnio na poziomie 80-90 proc. swoich możliwości, niż ma mocne wahania formy. Nie ma przecież szans, że cały czas będziesz grał na 100 proc., a nie możesz też sobie pozwolić, że dzisiaj zagrasz na maksa, a jutro przejdziesz obok meczu. Nad tym właśnie pracujemy obecnie, żeby ten pewien poziom jakości gry utrzymać, żeby nie było kontuzji. Można też zauważyć, że zawsze, gdy dochodzi do najważniejszych meczów, trenerzy wystawiają tych kluczowych zawodników, bez względu na ilość spotkań, jaką mają już na koncie. Niemniej jednak zawsze lepiej jest, jak na ławce jest ten jeden zawodnik, który w każdej chwili może cię zastąpić. Tego wszystkiego, o czym mówię, nie udało nam się zrealizować w zeszłym sezonie i dlatego skończyliśmy go praktycznie z pustymi rękoma.
- Płock ma wielką szansę pokazania się w Lidze Mistrzów - uważa jeden z najlepszych szczypiornistów świata
Mimo wszystko wasi kibice zachowali się wspaniale i byli z wami.
- Muszę przyznać, że byłem niesamowicie zaskoczony. Nic nie wygraliśmy i spodziewałem się wielkiej fali krytyki ze strony naszych fanów. Tym bardziej, że każdy stawiał nas jako murowanego faworyta do wygrania wszystkich rozgrywek, zapominając, że jesteśmy tylko ludźmi i także nam zdarzają się porażki. Nasi fani mimo kolejnych niepowodzeń stali za nami murem. Pamiętam, jak raz czekali na nas w tunelu i skandowali "THW Kiel, jesteście najlepsi". Wtedy dodało mi to skrzydeł. Osobiście powiedziałem sobie, że będę pracował jeszcze mocniej, właśnie dla tych kibiców, którzy w tym momencie są z nami. Wiem, jakie to dla nich ważne i zrobię wszystko, aby następny sezon zakończyć z kolejnymi tytułami.
Chodziły plotki, że w międzyczasie pojawiły się oferty transferu. Najgłośniej było o Rhein-Neckar Lowen.
- Szczerze mówiąc, to jakieś zapytania pojawiają się cały czas, ale nigdy nie myślałem o opuszczeniu THW Kiel. Jest to dla mnie wielki zaszczyt, że mogę reprezentować te barwy. Mam kontrakt do 2013 roku, jestem tutaj bardzo szczęśliwy, podobnie jak i moja rodzina. Gdyby to zależało tylko ode mnie, mógłbym grać tutaj do końca kariery.
Tym bardziej, że już od sezonu 2011/2012 możesz stworzyć z Marko Vujinem najlepsza parę rozgrywających w Europie. Dołącza do drużyny także Rene Toft Hansen. Zapowiada się, że znowu będziecie na topie.
- THW Kiel zawsze miał i będzie miał mocną ekipę. Nawet w 2025 roku jestem pewien, że będzie to znakomity zespół. Ten klub jest skazany na sukcesy, podobnie jak Barcelona w piłce nożnej.
Porozmawiajmy zatem o drużynie narodowej. Czegoś wam cały czas brakuje. Ostatnie baraże przegraliście tylko jedną bramką.
- Tutaj musimy być realistami. Nie mamy tak uzdolnionego pokolenia, jak chociażby reprezentacja Polski. Dla nas to niesamowita sprawa już samo zakwalifikowanie się do turnieju głównego. W Austrii graliśmy naprawdę dobry handball - taki, na jaki nas było stać. Dzięki temu trochę głośniej zrobiło się o piłce ręcznej w naszym kraju. Cały czas staramy się jako reprezentacja zaszczepić tą miłość do naszej dyscypliny w rodakach, dając z siebie wszystko na parkiecie.
Ostatnio w modzie są "transfery reprezentacyjne". Jeśli zawodnik wybitny nie może nic osiągnąć ze swoją rodzimą kadrą, przenosi się do innej. Miałeś podobne propozycje?
- Tak i to wiele razy. Takie rozmowy się zdarzają cały czas. Może nie dotyczą one jednego konkretnego państwa, np. Hiszpanii, czy Japonii, ale ten temat jest podejmowany. Dla mnie osobiście nie ma takiej opcji. Jestem Czechem i mam zamiar zawsze reprezentować barwy mojego kraju. Jestem z tego dumny i nie ma szans, żebym poszedł w ślady np. Sergheja Rutenki.
Czego się spodziewasz po Orlen Handball Cup? To pierwsza taka impreza w Płocku.
- Przede wszystkim cieszymy się, że będziemy mogli ponownie pograć w piłkę po prawie trzech tygodniach morderczych treningów. Wydaje mi się, że podobnie myślą pozostałe drużyny. Na pewno zagramy bez presji. Będziemy się cieszyć handballem. Wiadomo, że nie zaprezentujemy się na 100 proc. naszych możliwości, ale na pewno będziemy walczyć o końcowe zwycięstwo. Ja osobiście lubię takie turnieje, bo można pokazać kilka sztuczek, niekonwencjonalnych rozwiązań, trochę zagrań pod publiczkę.
Przeciwko Wiśle Płock jeszcze nigdy nie grałeś. Kojarzysz jakichś jej zawodników?
- Z parkietów Bundesligi pamiętam Michała Kubisztala, natomiast z Veszprem Nikolę Eklemovicia. To bardzo doświadczony zawodnik, może wam bardzo pomóc. Kiedyś w Goppingen występował Vukasin Rajković. W tamtym czasie prezentował się naprawdę dobrze. Potem odszedł do Danii. Wydaje mi się, że chyba nie mógł dogadać się ze swoim trenerem. Niemniej jednak, jeśli zespół wygrywa mistrzostwo Polski, to wszyscy zawodnicy muszą grać na dobrym poziomie. Do tej pory mówiło się tylko o Vive Kielce, ale teraz to się zmieniło. Płock jest na topie i to na pewno jest dobre dla rozwoju waszej ligi. Macie wielką szansę pokazania się w Lidze Mistrzów.
Odejdźmy już od piłki ręcznej. Chciałbym porozmawiać o twoim hobby - golfie. Słyszałem, że sporo czasu poświęcasz tej dyscyplinie.
- No tak, golf to moja wielka pasja, którą zaraziłem się podczas pobytu w Lemgo. W ostatnie wakacje byłem w Stanach Zjednoczonych na turnieju PGA i muszę powiedzieć, że cieszyłem się jak dziecko. Ludzi, których mogłem podziwiać w telewizji, tego dnia oglądałem na żywo. Nawet jeśli jestem zmęczony fizycznie po meczu, to chętnie chodzę na pole golfowe się odprężyć. To niesamowita sprawa - wychodzisz z hali pełnej ludzi, krzyków, walki na boisku, na otwartą przestrzeń, otoczony zielenią. Naprawdę mogę się wtedy odprężyć i oczyścić umysł. Po takiej sesji chętniej wracam do piłki ręcznej. Siedzenie na kanapie przed telewizorem nie jest dla mnie. Niestety obecnie mój klub golfowy jest zamknięty i zostanie otwarty dopiero w przyszłym roku.
- THW Kiel zawsze miał i będzie miał mocną ekipę - twierdzi Filip Jicha.