Wojciech Jabłoński: Na początku rozmowy spytam cię o zdrowie. Ostatnio miałeś jakieś problemy.
Joakim Bäckström: W pierwszym sparingu z Jurandem poczułem ból w lewym barku. Myślałem, że to nic takiego, ale zaczęło się pogarszać i trenowałem trochę lżej. Na Orlen Handball Cup wydawało się, że jest wszystko ok. Wyszedłem na rozgrzewkę i ból wrócił. Od razu dałem trenerowi znać, że nie jestem w stanie zagrać. Teraz jedziemy do Kilonii i mam nadzieję, że wreszcie pojawię się na parkiecie.
Dwa lata temu, gdy dołączałeś do ekipy Wisły Płock, twoje nazwisko było chyba najbardziej anonimowe. Trzeba jednak wspomnieć, że swoją karierę zaczynałeś u boku samego Magnusa Wislandera.
- Rzeczywiście. Swoje pierwsze kroki w poważnej piłce ręcznej stawiałem w zespole Redbergslids IK, gdzie pod koniec swojej kariery występował Magnus. Potem został on pierwszym trenerem. Jak wchodziłem do drużyny miałem 19 lat i na początku trenowałem z juniorami. Pierwszym skrzydłowym był Martin Frändesjö. Był też jeszcze jeden skrzydłowy, dwa lata ode mnie starszy. Frändesjö był niezwykle doświadczony, miał znakomite warunki fizyczne i to on dawał mi najwięcej rad. W środku sezonu Martin doznał kontuzji i zostałem przesunięty do pierwszego zespołu. Dostałem szansę wystąpienia w kilku spotkaniach, zrobiłem na trenerze na tyle dobre wrażenie, że zostałem na dłużej, a drugi skrzydłowy został sprzedany. Kolejne sezony były coraz bardziej udane i wywalczyłem sobie miejsce w pierwszym składzie.
W 2007 roku przyszły młodzieżowe mistrzostwa świata i pamiętny finał z Niemcami. W 34. minucie spotkania przegrywaliście siedmioma bramkami i wtedy...
- To był szalony mecz. Generalnie cały turniej dla nas i dla mnie osobiście był bardzo udany. We wszystkich meczach trafiałem chyba wszystko co miałem, byłem w gazie. Potem przyszedł półfinał z Danią i coś zacięło. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego nagle w najważniejszym meczu zawalam prawie każdą piłkę. Udało nam się jednak awansować do finału, gdzie czekała już na nas reprezentacja Niemiec. Do przerwy było pięć bramek różnicy na korzyść Niemców, a zaraz po zmianie stron, tak jak mówisz, ta przewaga urosła do siedmiu trafień. Pamiętam, że w pierwszej części meczu zawaliłem dwie piłki i usiadłem na ławce. W przerwie trener powiedział mi, żebym uspokoił głowę i zaczął grać to, co umiem najlepiej. Przecież i tak nie mieliśmy nic do stracenia. W naszej bramce pojawił się Andreas Palicka, a wiedziałem, że rzuca niesamowite kontry. Udało mi się trafić trzy razy z rzędu, potem doprowadziliśmy do wyrównania i wiedzieliśmy, że złoty medal jest w zasięgu. Trzeba powiedzieć, że Andreas bronił wtedy niesamowicie. Ostatecznie wygraliśmy 31:29.
Turniej był dla ciebie niesamowicie udany, ale do siódemki imprezy został wybrany skrzydłowy z Egiptu.
- Nawet nie miałem okazji zobaczyć go w akcji. Szczerze, dla mnie wtedy najlepszym skrzydłowym był Uwe Gensheimer, MVP tego turnieju, a obecnie zawodnik Rhein-Neckar Lowen. Już wtedy imponował swoją techniką i pracą nadgarstka. Z piłką potrafił zrobić dosłownie wszystko. Po finale zamieniliśmy parę słów ze sobą. On powiedział, że to ja powinienem dostać tą nagrodę, ale ja wiedziałem, że właśnie Uwe na nią zasłużył najbardziej. Dzisiaj jest on dla mnie najlepszym skrzydłowym na świecie. Ogólnie Niemcy bardzo dobrze szkolą skrzydłowych. Tam młodzi zawodnicy bardzo szybko zaczynają używać kleju, co pozwala im już od najmłodszych lat trenować pracę nadgarstka.
Jak zatem wygląda szkolenie młodzieży w Szewcji?
- U nas już od najmłodszych lat dominuje podejście indywidualne do zawodników. Trener pokazuje każdemu, co robi dobrze, co robi źle, co wymaga dalszej pracy lub poprawy. Zawodnicy dostają indywidualne programy. Jak ja byłem juniorem, na każdym treningu byliśmy dzieleni na grupy w zależności od pozycji i ćwiczyliśmy indywidualnie. Trener tylko dawał rady, np. masz bardzo dobry rzut, ale musisz poprawić pracę na nogach, jeśli chcesz być profesjonalnym zawodnikiem. Młody zawodnik dostawał dużo swobody na treningu. Gdy jednak dochodziło do meczu, wtedy trener nakreślał założenia taktyczne, których trzeba było bezwzględnie przestrzegać.
Wspomniane młodzieżowe mistrzostwa świata otworzyły ci drzwi do prawdziwej piłki ręcznej.
- Po imprezie podszedł do mnie Oscar Martinez z Hiszpanii i spytał się, czy nie chciałbym przenieść się do ekipy Aragon. Zgodziłem się bez wahania, ustaliliśmy warunki kontraktu. W między czasie związałem się z jednym agentem. Gdy pojechałem do Hiszpanii podpisać umowę, wszystkie warunki, które ustaliliśmy wcześniej, zostały zmienione. Oczywiście nie mogłem się na to zgodzić i zostałem bez klubu. Mój agent w tym przypadku trochę mnie oszukał i od razu się rozstaliśmy. Pomocną dłoń wyciągnęła do mnie ekipa z mojego rodzinnego miasta - H43 Lund. Ale było tam fatalnie pod każdym względem. Między zawodnikami nie było żadnej więzi, brakowało ducha drużyny, co przekładało się na słaby wynik sportowy. Znalazłem nowego agenta i zacząłem rozglądać się za nowym pracodawcą. Wtedy zgłosiła się po mnie Wisła Płock. Chciałem spróbować czegoś innego i przyjąłem warunki Nafciarzy.
Nie miałeś obaw przed przyjazdem do Polski, a także nowym "domem", jakim miała być popularna "Blaszak" Arena?
- Przyznam szczerze, że nie było łatwo. Nigdy wcześniej nie byłem w Polsce. Na początku miałem chwilę zwątpienia. Wszystko było szare i jakieś nudne. Nie znałem ludzi, hala też nie wyglądała zachęcająco. Wiadomo, boisko wszędzie ma taki sam wymiar, ale każdy, kto miał okazję zajrzeć do szatni lub trenować tam w lato wie, o czym mówię. Z biegiem czasu wszystko się klarowało. Poznałem fajnych ludzi, miasto, zacząłem czuć się raźniej. W drużynie był też Vegard Samdahl, z którym miałem bardzo dobry kontakt. Dzisiaj nie żałuję swojej decyzji, choć moja żona wolałaby, żebym był bliżej niej. Jeszcze jak był Vegard ze swoją rodziną, to było jej raźniej. Teraz spędza na zmianę po trzy tygodnie w Polsce i Szwecji.
Traktujesz Wisłę jako swój ostatni przystanek w karierze, czy myślisz o wyjeździe?
- Póki co koncentruję się tylko na Wiśle. Zadaję sobie sprawę z własnych możliwości i sądzę, że do Kilonii czy Barcelony raczej nie trafię, co nie oznacza, że bym nie chciał. Niemniej jednak w Płocku mi się podoba. Miałem w lato kilka propozycji przeprowadzki do Bundesligi, ale były to kluby środka tabeli. Pod względem finansowym także nie były dużo bardziej atrakcyjne niż w Wiśle. Tutaj walczę o mistrzostwo, gram w Lidze Mistrzów. Będę chciał zostać w Płocku dopóki będę miał świadomość, że wciąż się rozwijam pod względem sportowym. W czerwcu podpisałem umowę na rok z możliwością przedłużenia na kolejny. Liczę, że uda mi się go wypełnić.
Jeden z twoich byłych trenerów - Ola Mansson, zaliczył cię do pięciu najlepszych lewoskrzydłowych w Szwecji. Mimo silnej konkurencji, zdążyłeś już zadebiutować w pierwszej drużynie narodowej.
- Trener Ingemar Linnéll po młodzieżowych mistrzostwach świata powiedział mi, że tym turniejem zasłużyłem na swoją szansę w pierwszej drużynie narodowej. Zagrałem w dwóch meczach, zdobyłem kilka bramek. Później trenerem został Staffan Olsson i powołania więcej nie dostałem. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będzie mi dane założyć koszulkę trzech koron. Wychodzę z założenia, że jeśli rzeczywiście będę lepszy od moich konkurentów, to powołanie się pojawi.
Obecnie macie bardzo silną reprezentację, ale liga szwedzka należy do grona mocno przeciętnych. W czym tkwi problem?
- Wszystko rozbija się o pieniądze. Jeszcze osiem, dziewięć lat temu nasze rozgrywki stały na bardzo wysokim poziomie, zbliżonym do ligi duńskiej. Potem pogorszyła się sytuacja ekonomiczna, z klubów zaczęli odchodzić kolejni sponsorzy i poziom sportowy spadł. Drużyny bardzo często zmuszone są grać juniorami ze względu na brak wystarczających finansów. Obecnie w lidze jest może dwudziestu zawodników, którzy zarabiają solidne pieniądze. Każdy, kto chce zarobić trochę więcej i zrobić karierę, musi iść za granicę.
W wolnych chwilach lubisz pograć w pokera.
- O tak, ale głównie dla zabawy, ewentualnie jakieś symboliczne stawki. Co jakiś czas spotykamy się głównie z Christianem Spanne, czasami z Piotrkiem Chrapkowskim na wspólną grę. Łączymy komputery w sieć Wi-Fi i tak spędzamy wolny czas. Teraz podczas wyjazdu do Kilonii na pewno zagramy kilka razy (śmiech).