XIX-wieczny malarz Paul Gauguin stworzył obraz, którego tytuł dość prześmiewczo funkcjonuje w popkulturze. "Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?" - pytał Francuz. A my zastanawiamy się, jak to jest z naszą reprezentacją Polski.
Skąd przyszliśmy?
To pytanie fundamentalne. Pierwszy mecz Patryka Rombla w roli selekcjonera Biało-Czerwonych to sromotna porażka w Gliwicach z Niemcami w kwietniu 2019 roku. Dwa miesiące później zremisowaliśmy z Kosowem w Prisztinie, a po chwili zebraliśmy też srogie baty od Rosjan, na noże idąc z hiszpańską kadrą B. Obecna reprezentacja Polski zaczynała z samego parteru w hierarchii europejskiej piłki ręcznej.
Ile pięter pokonaliśmy w tym czasie? O tym za chwilę. Zwróćmy uwagę na jeszcze jedną, wyjściową kwestię - narrację. Od samego początku kadencji Rombla w dyskursie publicznym dominowały negatywne emocje i defetyzm. Najpierw kwestionowano sam wybór szkoleniowca, potem obrany styl gry, a na końcu wyniki. Te ostatnie najpewniej słusznie, bo bilans 14 zwycięstw, 3 remisów i 22 porażek przed startem EHF EURO 2022 na pewno chluby trenerowi nie przynosił. Dwa lata temu z ME wróciliśmy na szarym końcu stawki (21. miejsce).
ZOBACZ WIDEO: Grzegorz Krychowiak zmieni dyscyplinę?! Do sieci trafiło wymowne wideo
Wystarczyły jednak dwa udane mecze przeciwko Austrii (36:31) oraz Białorusi (29:20), by teraz ten ponury obraz odwrócić. To pierwszy plus, jaki możemy zapisać po stronie zysków po właśnie zakończonym dla nas EURO.
Szczypiorniści trafili na okładki gazet, a przed telewizory wrócili niedzielni kibice, którzy przed rundą zasadniczą zaczęli nawet snuć marzenia o czekających za rogiem wygranych z europejskimi potęgami. Powrócił optymizm i nadzieje, których dawno nie było. Zgoda, w pewnym momencie były one nawet na wyrost, ale wreszcie o piłce ręcznej zaczęto mówić pozytywnie. Handball ponownie wyszedł poza hermetyczną bańkę pasjonatów.
Kim jesteśmy?
Rzeczywistość boleśnie zweryfikowała jednak ułańskie marzenia o fazie medalowej. Wielu kibiców, mając na uwadze mecze z Niemcami (23:30), Norwegią (31:42) i Szwecją (18:28), wieszała już na kadrze psy, żądając głowy trenera i niektórych zawodników.
To nieporozumienie, bo węgiersko-słowacki turniej jasno pokazał nam, że jesteśmy europejskim średniakiem. Ni to obelga, ni komplement. Po prostu, reprezentacja Polski na obecnym etapie rozwoju jest europejską drużyną z drugiego szeregu i nie można oczekiwać od niej medali. Mamy zawodników, na których patrzy się z olbrzymią przyjemnością (Sićko, Olejniczak, Daszek, Moryto, Jędraszczyk), ale są też tacy, których gra przyprawia o ból zębów (tu niech każdy wskaże według własnego uznania). Mamy wybitnych skrzydłowych, ale wielką dziurę na prawym rozegraniu. Mamy świetną pierwszą siódemkę, ale niepewnych zmienników. Mamy talent, ale brakuje (jeszcze) doświadczenia. Tak wymieniać można bez końca.
Bolały rozmiary porażek ze Skandynawami, w których rywale stłamsili nas fizycznie, mnie niemiło zaskoczył także mecz z Rosją (29:29). Sborna ma w składzie jednego zawodnika grającego na co dzień na poziomie Ligi Mistrzów, my - siedmiu. Nawet jeśli uwzględnimy całe zamieszanie związane z koronawirusem i kontrowersyjną decyzję sędziów, potencjał był po naszej stronie.
Pozytywną niespodzianką był za to mecz z Hiszpanią (27:28). Napsuliśmy wiele krwi walczącym o półfinał obrońcom tytułu, mieliśmy w rękach piłkę na remis. Po raz kolejny udowodniliśmy, że możemy walczyć z każdym, a potencjał to jeden z głównych przymiotów kadry. Byliśmy przecież najmłodszą drużyną, która awansowała do fazy zasadniczej, a trzecią najmłodszą na całym turnieju (średnia poniżej 26 lat)! Nowi liderzy dopiero zaczynają odgrywać główne role w swoich klubach, a już teraz potrafili mocno zaskoczyć handballową Europę.
Wniosek jest taki, że do czołówki jest już znacznie bliżej z poziomu fazy zasadniczej wielkich turniejów niż z remisu w Kosowie i porażki w Izraelu. Niemniej, kadra wciąż wymaga szlifów. Widać to było pod naporem Szwedów i Norwegów, widać było w końcówkach spotkań z Rosją i Hiszpanią. Biało-Czerwoni nie mają jednak na koncie zbyt wielu thrillerów. Tym ważniejsze zatem, że awansowaliśmy do fazy zasadniczej. Cztery dodatkowe spotkania w elicie były nieocenioną lekcją. Notatki zebrane, kolejny egzamin za rok.
Dokąd zmierzamy?
Cel, jaki postawiono przed Patrykiem Romblem, był jasny od pierwszego dnia selekcjonera w biurze ZPRP. Zmierzamy do mistrzostw świata, które za 12 miesięcy zorganizujemy razem ze Szwedami. To właśnie na tej imprezie Biało-Czerwoni mają błyszczeć najjaśniej.
Trzeba naprawdę mocno nie chcieć, by nie zauważyć postępu, jaki wykonała nasza kadra. Jeśli kogoś nie przekonuje gra, niech przekonają statystyki: dwa lata temu na ME było 21. miejsce, rok temu na MŚ - trzynaste, teraz kolejna pozycja do góry. Dodatkowo, pamiętać trzeba, że na Słowacji koronawirus nas nie oszczędzał, a w domu z powodu kontuzji zostali choćby Tomasz Gębala czy Maciej Majdziński.
To wszystko napawa nadzieją i rozbudza apetyty, zwłaszcza, że polsko-szwedzki turniej będzie dla naszej kadry czwartą kolejną wielką imprezą w podobnym składzie. Jeśli jednak z toczących się jeszcze ME mamy wyciągnąć ostatni wniosek, niech będzie on ku przestrodze.
Podobno mądrzy ludzie uczą się na własnych błędach, a sprytni na błędach cudzych. Węgrzy, gospodarze aktualnych ME, do imprezy podchodzili z oczekiwaniami napompowanymi do maksimum, choć ich zespół, uczciwie mówiąc, wcale nie gwarantował walki z potęgami. Ot, byli średniakiem z ambicjami. Węgrzy pod olbrzymią presją kibiców i mediów odpadli już w fazie grupowej, a atmosfera po ostatnim gwizdku meczu z Islandią zwiastowała żałobę narodową. Nie bądźmy jak Węgrzy i nie oczekujmy za rok cudów, bo tylko wtedy możemy się naprawdę miło zaskoczyć.
Obserwuj autora na Twitterze i czytaj jego pozostałe teksty!
Czytaj także:
Polskie objawienie ME
To on zatrzymał Polaków