Jesteśmy podzieleni we wszystkim. Gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie, oczywiście każda z nich słuszna. Jednak w czasie igrzysk olimpijskich dochodzi do niewytłumaczalnego zjawiska. Nad Wisłą zaczyna się mówić jednym językiem. Językiem hejtu.
W trakcie igrzysk w Pjongczangu na polskich sportowców spadła fala krytyki. Brak medalu w pierwszym tygodniu zmagań i miejsca Biało-Czerwonych poza czołówką wywołały jednoznaczne komentarze: to turyści, którzy pojechali do Korei Południowej na wakacje, oczywiście za nasze pieniądze.
W internetowym ścieku pojawiły się wyzwiska, bluzgi i obrażanie do piątego pokolenia wstecz. "Niegrzecznie? Przecież mi wszystko wolno". Wstyd, blamaż, hańba, kompromitacja, nie wracajcie do domu.
Także pod adresem Weroniki Nowakowskiej. Biathlonistki, która zajmowała miejsca poza czołową "20", a przecież miała walczyć o medale, jak przekonywały nakręcające koniunkturę mądre głowy w telewizji. Choć jej miejsce na podium byłoby niespodzianką, jego brak wywołał falę krytyki i oskarżeń, że Nowakowska pojechała tam na wczasy.
- A wszystkim tym, którzy twierdzą, że przyjechaliśmy tu na wycieczkę, to wam powiem, że w du**e byliście i gó**o widzieliście, sorry - odpowiedziała wszystkim w swojej relacji na Instagramie. Wtedy najmądrzejsi z najmądrzejszych oburzyli się już nie na żarty.
"Skandal! Jak tak można? Jak można obrażać kibiców? Co ona sobie myśli?". W myśl zasady: ja mogę, ktoś inny nie, po raz drugi w ostatnich dniach wylało się na Polkę wiadro pomyj.
Bo przecież hejter wie najwięcej i może powiedzieć wszystko. Może obrażać ile chce, czy to leżąc na kanapie z telefonem w dłoni, czy siedząc przed komputerem. Bezkarnie, bo przecież "o taką Polskę walczył". Sportowiec? On ma siedzieć cicho, dziękować za włączenie telewizora i wygrać. Wygrać. A potem wygrać jeszcze raz.
Zawodnik chce trenować. Słyszy, że nie ma gdzie. Bo nie ma. Pieniędzy też nie ma. Więc trenuje za swoje, za granicą. Uzyskuje minimum kwalifikacyjne, którego sam przecież nie wymyślił. Jedzie na igrzyska olimpijskie, spełnia marzenie. Zajmuje 30. miejsce wśród najlepszych. A potem zostaje wyśmiany przez kogoś, kto podziwia zarabiającego 50 tysięcy złotych piłkarza, który nie mieści się w pierwszym 1000 najlepszych na świecie. Brzmi znajomo? Aż za bardzo.
Jakim prawem od zdecydowanej większości polskich sportowców w Pjongczangu wymagane są medale? Od zawodników żyjących w kraju, gdzie: nie ma torów do saneczkarstwa, skoczni snowboardowych, tras biegowych, krytych torów do łyżwiarstwa i tak dalej. W większości dyscyplin sytuacja jest dramatyczna, na dodatek wszędzie brakuje pieniędzy.
Te z kolei pojawiają się w argumentach, że sportowcy-nieudacznicy pojechali na wycieczkę przecież nie za darmo. A dokładniej, niby za pieniądze podatnika, czyli moje. Fakty są jednak takie, że Skarb Państwa nie zapłacił za wyjazd reprezentacji Polski na igrzyska, tylko sponsorzy.
Argument jest jednak tak łatwo przyswajalny, że powtarza się go, nawet znając prawdę, co wywołuje już tylko mdłości.
Weronika Nowakowska użyła mocnych słów, ale powiedziała prawdę. I 31-latka miała do tego prawo. Bo nie jest anonimową osobą, tylko dwukrotną medalistką mistrzostw świata. Trudno, żeby dojrzała kobieta pozwoliła sobie na obrażanie swojej osoby, nawet jeśli taka odpowiedź sprawi, że hejter ten jeden raz poczuje się doceniony i ważny.
- Mnie najbardziej boli to, że w Polsce zawsze chcemy inwestować po sukcesie. Wcześniej nic nie robimy. W krajach, które naprawdę stawiają na sport, zasady są proste. Nikt się nie dziwi, że nie ma wyników w dyscyplinach, w których nie ma pieniędzy i warunków. Oczekiwania? Jasne, powinny być, ale tam, gdzie wcześniej były środki - napisał kiedyś dla "Przeglądu Sportowego" jeden z największych sportowych autorytetów w Polsce. Kto? Słowami hejterów: dekarz, który odnosił sukcesy w sporcie, który uprawiają trzy kraje na krzyż.
ZOBACZ WIDEO Bronisław Stoch: Dobrze, że nie zwariowaliśmy z nerwów! Kamil genialnie to zniósł