Jeszcze w czasach swojej kariery pływackiej Konrad Gałka słynął z niesamowitej siły i wydolności. To dzięki niej ustanawiał rekordy Polski na 50 metrów stylem motylkowym, przepływając praktycznie cały dystans... pod wodą. Choć ówcześnie na taką taktykę regulamin pozwalał wszystkim, to w Europie tę sztukę najlepiej opanował właśnie Gałka. To pozwoliło mu dwukrotnie reprezentować Polskę na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie (1992) oraz Atlancie (1996), a w 1995 roku zdobyć tytuł wicemistrza Europy na dystansie 200 metrów stylem motylkowym.
- Gdy patrzę na obecnych polskich pływaków, to niestety nie widzę nikogo, kto mógłby przełamać naszą niemoc na igrzyskach. Jesteśmy w sporym kryzysie i bardzo mnie to boli - przyznaje.
Obecnie 50-latek toczy w swoim życiu zupełnie inną walkę, której stawką jest odzyskanie zdrowia i powrót do życia bez konieczności korzystania ze specjalistycznej aparatury medycznej. Dokładnie rok temu jego życie zmieniło się nie do poznania.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie Sabalenka wyprzedziła Świątek. Otrzymała po tym prezent
- Pierwsze niepokojące symptomy zauważyłem latem 2023 roku. Dostałem zapalenia płuc, później zapalenia oskrzeli i kilku przeziębień. Dużo pracowałem i nie zdołałem zaleczyć chorób, a efekt był taki, że z tygodnia na tydzień byłem coraz słabszy. W listopadzie przestałem praktycznie wychodzić z domu - wspomina Gałka.
Dwukrotnie był bliski śmierci
Wtedy jednak nikt nie przypuszczał, że konsekwencje będą aż tak poważne.
Na początku listopada były pływak zaczął mieć problemy z oddychaniem, a najbliżsi po raz pierwszy wezwali pogotowie ratunkowe. Kilka dni później jego stan był już na tyle poważny, że internista natychmiast skierował go do szpitala. Ciągle łapał kolejne infekcje, a przepisywane przez lekarzy lekarstwa nie przynosiły zmiany jego stanu zdrowia. Jego ciało stawało się coraz słabsze, a od lekarza usłyszał, że konieczna będzie wizyta w szpitalu.
- To był piątek. Ten dzień zapamiętam do końca życia. O godzinie 8:58 zostałem przyjęty do szpitala, a o godzinie 10:12 byłem reanimowany po raz pierwszy. Nie wiem, czy organizm poczuł, że jest w bezpiecznym miejscu, ale gdyby to samo zdarzyło się kilka godzin wcześniej, to nie miałbym żadnych szans na przeżycie. Ratownicy na pewno nie zdążyliby przyjechać na czas. Doskonale zdaję sobie sprawę, że dostałem wtedy od życia drugą szansę - wspomina 50-latek.
Zanim dokładnie go zbadano, lekarze po raz drugi musieli ratować go ze stanu śmierci klinicznej. Tym razem jego serce przestało bić, gdy były sportowiec szykował się do snu. Świadomość wróciła mu dopiero po trzech godzinach.
- Nie pamiętam nic, ale wiem, że nie widziałem żadnego tunelu czy światła na jego końcu. Być może byłem już po drugiej stronie - wspomina najgorsze chwile swojego życia.
Dopiero po kilku godzinach od przebudzenia zorientował się, że jego stan był na tyle poważny, że lekarze zdecydowali się przetransportować go do innego szpitala. Tam jego stan zdrowia był uważnie monitorowany przez całą dobę przez zespół wykwalifikowanych lekarzy.
Stwierdzona niewydolność serca i płuc sprawiała, że jego życie było cały czas zagrożone, a nikt nie był w stanie przewidzieć, czy pacjent zdoła dożyć do kolejnego dnia.
Ostatecznie pobyt na oddziale intensywnej terapii zakończył się po niecałych ośmiu dniach. Ze szpitala wyszedł po dwóch tygodniach.
Sam nie był w stanie sobie poradzić
- Uświadomiłem sobie, że za mało dbałem o własne zdrowie. Lekarze próbowali mi pomóc, ale wobec pogarszającego się stanu zdrowia przyjmowałem mocne leki sterydowe, a przez zamknięcie basenów w okresie pandemii wypadłem z obiegu i przestałem uprawiać sport. Swoje zrobiły także intensywne treningi w okresie młodości. Nie tak dawno z kolegami z SMS-u Kraków podliczyliśmy, że każdy z nas w trakcie kariery pływackiej przepłynął około 50 tysięcy kilometrów - dodaje Konrad Gałka.
Wyjście ze szpitala nie oznaczało rozwiązania wszystkich problemów. Wręcz przeciwnie.
Schorzenia oznaczały konieczność przebywania pod koncentratorem tlenu przynajmniej 8-10 godzin dziennie. Do tego doszły koszty regularnej rehabilitacji, bo okazało się, że w trakcie ratowania życia uszkodzeniu uległa jego prawa ręka. Uraz był na tyle poważny, że były pływak, aby odzyskać ruchomość w nadgarstku, musiał przejść kolejną operację.
Droga do powrotu do sprawności była długa, a konto sportowca świeciło pustkami. Po dłuższym okresie bez zajęć na basenie z trudem mógł sfinansować choćby zakup aparatury tlenowej. Nie mówiąc o lekach, które kosztowały 500-600 złotych miesięcznie, czy rehabilitacji.
Z pomocą przyszli inni pływacy. Olimpijczyk z Seulu i Barcelony Mariusz Podkościelny i wielokrotna medalistka mistrzostw Europy Alicja Tchórz pomogli w rozpropagowaniu zrzutki. Choć początkowo celem miało być zebranie 5 tysięcy złotych, to dość szybko okazało się, że dzięki hojności pływackiego środowiska za jednym zamachem będzie można rozwiązać więcej problemów. Ostatecznie zebrano ponad 67 tysięcy złotych.
- Byłem w szoku, że aż tyle osób zaangażowało się w pomoc. To był bezcenny gest, bo praktycznie do czerwca musiałem bardzo na siebie uważać. Rzadko wychodziłem z domu i oszczędzałem się jak tylko mogłem, a przez to straciłem możliwość zarabiania pieniędzy. Dopiero później dostałem zielone światło na nieco intensywniejsze ćwiczenia. Wiedziałem, że muszę się wziąć za siebie i ruszyłem z taką motywacją, że w ciągu pół roku zrzuciłem 22 kilogramy - przyznaje.
W trakcie kariery też zdarzały mu się trudne momenty
Karierę pływacką - mimo sporych sukcesów i dobrej formy - Gałka zakończył w wieku zaledwie 24 lat. Sportowca nie ciągnęło do wyjazdu na amerykańską uczelnię, a w pływaniu nie widział już przed sobą atrakcyjnych celów. Po igrzyskach w Atlancie nigdy więcej nie wrócił do pływania na najwyższym poziomie.
- Mając możliwości i wiedzę dzisiejszych sportowców jestem przekonany, że ustanowiłbym kilka rekordów Polski i znacznie dłużej pływał. Wtedy jednak dość szybko kończyło się karierę. Ja osobiście byłem już bardzo zmęczony - wspomina. Po trzech latach co prawda wrócił do treningów, ale po miesiącu zdał sobie sprawę, że to bez sensu.
W trakcie krótkiej kariery zdarzyło mu się być zawieszonym przez komisję antydopingową. W latach 90. lekarze nie byli aż tak świadomi przepisów antydopingowych, dlatego przeziębienie Gałki leczyli efedryną. Niczego nieświadomy sportowiec został wytypowany na kontrolę, a ta dała wynik pozytywny. Ostatecznie był zawieszony tylko miesiąc, bo zdołał udowodnić, że leki przeciw przeziębieniu zapisał mu lekarz rodzinny.
Wciąż zdarzają mu się bezdechy
Pływak wrócił także na basen i obecnie na każdym treningu pokonuje 60 basenów, czyli półtora kilometra. Całkiem możliwe, że niedługo wróci także do pracy jako instruktor pływania.
- Lekarze oceniają, że ryzyko nawrotu ostrej niewydolności serca i płuc spadło w ciągu roku z 90 do 40 procent. Każdą noc spędzam pod koncentratorem tlenu, bo wciąż zdarzają mi się nocne bezdechy. Na co dzień jednak funkcjonuję bez problemu i liczę, że w marcu zejdziemy z lekarzami na nieco lżejszy program leczenia - dodaje.
Przed nim jeszcze jeden zabieg, wycięcia martwej żyły z nogi. W porównaniu do tego, co przeszedł, to jednak nic bardzo poważnego.
W niedzielę minie dokładny rok od traumatycznych wspomnień i walki o życie na OIOM-ie. Gałka szykuje z tej okazji specjalne podziękowania dla wszystkich, którzy przyczynili się, że dziś żyje i może robić ambitne plany na kolejne lata.
Wszystkim darczyńcom i losowi Konrad Gałka odwdzięcza się już od jakiegoś czasu, angażując się w prace fundacji "Z rąk do rąk", która promuje postawy proekologiczne i dąży do ograniczenia konsumpcjonizmu poprzez przekazywanie sobie używanych rzeczy. Dzięki niemu w akcję w Krakowie zaangażowało się wielu sportowców.
- Nigdy zapewne nie uda mi się podziękować wszystkim, którzy wsparli mnie w trudnym momencie. Nie potrafię wyrazić swojej wdzięczności słowami, więc staram się robić wszystko, by teraz przyczynić się całej społeczności - przyznaje 50-latek.
Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty