Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.
Jacek Stańczyk z Windermere, Anglia
Zabawa trwała w najlepsze. Dzieciaki miały po 8 lat, tego dnia w pokoju rozrabiała szóstka. Było głośno, ich opiekunka za ścianą załamywała ręce. W jednej chwili zapadła grobowa cisza. Jakby dzieciaki zapadły się pod ziemię.
Opiekunka delikatnie uchyliła drzwi, zajrzała do pokoju, skrzypiało tylko uchylone okno. Zamarła. Szóstka maluchów siedziała teraz na pryczy, jedno w wtulone w drugie, grupa tworzyła zamknięty, mistyczny krąg jak na filmach grozy. Po pokoju fruwało pierze z rozerwanej poduszki. Wystraszone dzieci przytuliły się mocno, bo zobaczyły w nim biały popiół ze spalonych ludzkich ciał, który zawsze unosił się przy obozowym krematorium.
Maluchy mieszkały w jednym z bungalowów na robotniczym osiedlu Calgarth Estate, tuż obok miasteczka Windermere, na północy Anglii. Nad jeziorem o tej samej nazwie. 14 sierpnia 1945 roku przyleciały tu angielskimi bombowcami wraz 300 innymi dziećmi - żydowskimi sierotami, które cudem przeżyły nazistowskie obozy koncentracyjne. Większość z nich urodziła się w Polsce. Miały za sobą pięć lat wojennego okrucieństwa i niekończącego się strachu, że będą następne. Oskar Groening, zwany skarbnikiem Auschwitz, bo zabierał Żydom po przyjeździe ich wszystkie kosztowności, powiedział kiedyś: "Dzieci nie były naszym wrogiem. Wrogiem była krew, która w nich płynęła".
Wśród dzieci o złej krwi był Ben Helfgott z Piotrkowa Trybunalskiego, który wyrósł potem na mistrza Anglii w podnoszeniu ciężarów i dwa razy pojechał na igrzyska olimpijskie. - Trafiliśmy z piekła do raju. Wróciłem tu do życia - opowiadał.
Ben Helfgott. Ciężary jego życia - Tutaj przeczytasz niesamowitą historię Bena Helfgotta
Dzieci, które nie miały już łez
Windermere jest największym jeziorem w Anglii, wchodzi w skład Krainy Jezior na północnym zachodzie kraju. Windermere to też mała turystyczna miejscowość położona na prawym brzegu, w górnej części długiego na 17 kilometrów jeziora. Cały ten obszar w hrabstwie Kumbria stanowi Park Narodowy Lake District i jest międzynarodową atrakcją turystyczną, w zeszłym roku odwiedziło go 47 mln turystów. Pociąg z brudnego, robotniczego, położonego 160 km na południe Manchesteru jedzie tu dwie godziny. Jak wysiądziesz na małej stacji, przywita cię dla odmiany czyste, świeże powietrze. I przez większą część roku nisko wiszące, ciemne deszczowe chmury. To przecież północ Anglii.
W 1945 roku brytyjski rząd i londyński Komitet na Rzecz Opieki nad Dziećmi z Holokaustu zdecydowały, że Anglia stanie się nowym domem dla tysiąca dzieci, których naziści nie zdążyli wykończyć w komorach gazowych i marszach śmierci. Dzieci miały być żydowskimi sierotami poniżej 15. roku życia, w miarę zdrowe, bo też Brytyjczycy nie zamierzali wydawać na nie wielu funtów. W obozach na terenie Polski, Czech, Niemiec znaleziono jednak tylko 732 kandydatów. W pierwszej turze trzysta małolatów, wraz z kilkoma towarzyszącymi im dorosłymi do opieki, przyleciało 14 sierpnia 1945 roku właśnie do Windermere. To były przede wszystkim dzieciaki, które trzy miesiące wcześniej, w dniu wyzwolenia, znajdowały się w nazistowskim obozie w czeskim Terezinie (obóz Theresienstadt).
Arek Hersh z Sieradza (od kilkudziesięciu lat mieszka pod Leeds), który był w tej grupie, opowiada nam: - Zawieźli nas do Pragi, tam stały bombowce Stirlingi. Weszliśmy do nich, po 30 osób na samolot. Po 7-8 godzinach wylądowaliśmy w Anglii.
Jeden z pilotów Królewskich Sił Powietrznych (RAF), jeszcze na lotnisku w Pradze, powiedział lekarzowi, który badał młodych ludzi, że nie spodziewał się takiego widoku. Myślał, że zobaczy chodzące kościotrupy mające śmierć w oczach. Tymczasem do jego maszyny wsiadały, jeden po drugim, wyglądające na zdrowe i nieźle utuczone, zadbane dzieci. Lekarz mu odpowiedział: - To złudzenie, to wszystko woda. Gdy ludzie głodują, a potem szybko przybierają na wadze, ciało wypełnia się wodą. Nie oczekujemy, że wszyscy z nich przeżyją.
Gdy samoloty wylądowały na lotnisku w Carlisle (100 km na północ od Windermere), czekał tam już na nie młody żydowski dziennikarz z Manchesteru Joe Finkelstein, który w Lake District, w małej lokalnej gazecie, szkolił się do zawodu. Wiedział, że spodziewany jest transport ludzi, nie znał jednak szczegółów. Rząd starał się trzymać akcję w tajemnicy, nie chciał najazdu mediów, dzieci potrzebowały spokoju, oderwania, izolacji. Na lotnisku pojawiło się tylko kilku lokalnych dziennikarzy. Finkelstein szybko zdał sobie sprawę, kto wysiada z bombowca. Wspominał: - Pamiętam, że żadne z nich nie płakało. Wróciłem do redakcji, aby napisać tekst. I sam płakałem nad maszyną do pisania. Ja płakałem za nie. One łez już nie miały.
The Boys nie muszą już chować chleba
Pobyt nad jeziorem wymyślił dla nich Leonard Montefiore, brytyjski filantrop, jedna z głównych postaci organizacji pomagającej sierotom. Powodów wyboru akurat tej lokalizacji było kilka. A najważniejszym z nich był spokój.
Cały Lake District miał już też doświadczenie w pomaganiu. Gdy w latach 1938-1939 żydowscy rodzice wysłali w Europę, w obawie przed wojną, 10 tysięcy swoich dzieci [tzw. operacja Kindertransport], część trafiła właśnie na północ Anglii. Tutaj też, już w trakcie wojny, przyjeżdżali Anglicy, którzy przed niemieckimi bombami uciekali z takich dużych miast jak Liverpool, Newcastle czy Coventry.
- Tutaj bomb nie było. Nie było autostrady, jechał tylko pociąg. Było cicho, spokojnie, wiejsko i malowniczo - opowiada Trevor Avery, historyk pracujący w lokalnej bibliotece. Człowiek, który od połowy lat 90. bada historie przywiezionych dzieci. Anglicy szybko nazwali grupę The Boys [ang. Chłopcy], bo ogromną jej większość stanowili właśnie chłopcy. Choć było też kilkanaście dziewczynek.
Grupa zamieszkała w podłużnych, ceglanych bungalowach, składających się z kilku pokoi i łazienek. Jeszcze przed wojną w okolicy Windermere zbudowano fabrykę samolotów, wodnych płatowców. W szczycie produkcji w 1942 roku pracowało w niej 1,5 tysiąca ludzi. Większość pracowników przyjechało do Lake District z uprzemysłowionych miast, jak Newcastle. To byli wykwalifikowani robotnicy, przyjechali nad Winderemere z całymi rodzinami. Oprócz pracy w fabryce mieli też szkolić miejscowych w budowie samolotów. Dla nich właśnie rząd wybudował osiedle Calgarth Estate. Dzieci miały wokół siebie blisko 500 pracowników z rodzinami.
- Trwały dyskusje, gdzie je przywieźć. Rozważano z jednej strony wielkie miasta jak Londyn, Manchester, a z drugiej miejsce odizolowane. Nikt też nie bardzo wiedział, w jakiej kondycji te dzieci przylecą do Anglii. Najmłodsze miało 3 lata, najstarsze powinno mieć 15, ale już wiemy, że były starsze. Nikt nie wiedział, jak te dzieciaki będą się zachowywać. Wielkie miasto rodziło niebezpieczeństwo popełniania przestępstw. A to mogło rodzić lokalny antysemityzm. Nie sztuką było wydać je na pastwę metropolii, zostawić samych sobie. Choć to były twarde charaktery. Musiały takie być, skoro przetrwały wojnę - wyjaśnia Avery.
Do Windermere przyjechały dzieci, które widziały śmierć rodziców, całych rodzin. Które widziały rzeczy niewyobrażalne. Arek Hersh opowiadał nam, jak więźniowie w trakcie transportu zaczęli jeść innego więźnia. To były dzieci, które musiały wytworzyć własny system, strategię przetrwania. Jak wspomina historyk, niektóre z nich mówiły mu potem, że najlepiej było siedzieć cicho, nie rzucać się w oczy. Inne po prostu kombinowały, nauczyły się handlować i korumpować. Wszystkie łączył jeden mianownik - miały niesamowite szczęście.
Avery: - Poza tym całym okrucieństwem, śmiercią, biciem, każdy opowiadał, że bał się głodu. Gdy ludzie czytają o Holokauście, to skupiają się na obozach, komorach gazowych, całym systemie zabijana. A dla tych, którzy go przeżyli, najgorszy był głód. Opowiadali, jak mężowie zabierali jedzenie żonom, rodzice - dzieciom. Będący na skraju wytrzymałości, odchodzący od zmysłów ludzie robili wszystko dla zdobycia jedzenia. My nie możemy tego oceniać.
Ben Helfgott, późniejszy olimpijczyk, legenda brytyjskiego sportu mówił: - Cały czas byłem głodny. Budziłem się i zasypałem głodny.
Po wyzwoleniu obozu w Terezinie dzieci mieszkały w tamtejszych, stworzonych naprędce hostelach. Arek Hersh mówił nam, że najczęściej jedli ryżowy pudding, również dlatego, że po latach głodu ich żołądki nie przyjmowały innych pokarmów. W Anglii do pierwszego wspólnego posiłku The Boys zasiedli przy długich stołach. Gdy obsługa położyła na nich chleb, zadziałały instynkty. Dzieciaki szybko chowały kawałki, gdzie się dało: pod koszulę, w spodnie, pod stół. Opiekunowie poprosili wtedy, żeby poszli z nimi na zaplecze. - Zobaczcie, chleba mamy pod dostatkiem. Już nie musicie go chować - wyjaśnili.
Mecz, który dał do myślenia. Już nie będziemy przegrywać
Organizatorzy przyjazdu mieli ogromne obawy, czy dzieci uda się okiełznać. One musiały zapomnieć o swoim własnym systemie przetrwania, znowu musiały nauczyć się zasad, jakie panują w społeczeństwie. Pewna szkocka opiekunka, Maurie z Glasgow, opowiadała o grupie 8-latków, które nienawidziły dorosłych. Przeklinały ich po niemiecku w taki sam sposób, w jaki dorośli zwracali się do nich. To były - jak wspominała kobieta, takie małe zwierzaki, stadko małych wilków, które trzymało się razem, wytworzyło wspólną więź, ale warczało przy okazji na każdego obcego.
Przez kilka pierwszych tygodni, gdy tylko na ulicy leżał czyjś rower, natychmiast któryś z The Boys brał go bez pozwolenia. Avery opowiada: - Dziś oni się z tego śmieją. W końcu któregoś dnia przyjechała ciężarówka, załadowana rowerami z darów. "Patrzcie, już nie musicie kraść naszych rowerów, teraz macie swoje" - usłyszały dzieciaki.
Lokalna społeczność otrzymała instrukcje, jak z gośćmi postępować. W skrócie: nie pytać o przeszłość, schodzić z drogi w przypadku konfliktów. A gdyby któryś z "Chłopców" coś zniszczył albo ukradł, miejscowi zostali poproszeni o zgłoszenie tego. Organizacja miała wypłacić rekompensatę.
Pewnego razu lokalne chłopaki zagrały z The Boys mecz w piłkę nożną. Goście zaczęli przegrywać, rzucili się na gospodarzy, trzeba było obie drużyny rozdzielać. - Już nigdy nie będziemy przegrywać, już nigdy nie będziemy przegrywać - powtarzali przyjezdni.
Avery: - Przecież te dzieci mogły nie ufać dorosłym i tak naprawdę, dlaczego miałyby to robić po tym, co dorośli im zrobili. Te pierwsze trzy tygodnie młodzież traktowała jak wakacje. Było jezioro, wolny czas i przekonanie, że wszystko znowu będzie w porządku. Bo przecież tato zawsze był sprytny, więc pewnie uciekł nazistom i zaraz się odnajdzie. Po trzech tygodniach zaczęły jednak przychodzić listy np. z Czerwonego Krzyża, informujące o śmierciach mamy, taty, braci. Windermere z wakacyjnego kurortu stawało się miejscem terapii.
Dzieci dostały do pomocy zespół psychiatrów, terapeutów, opiekunów. Współpraca często była trudna, bo dzieci nie chciały korzystać z pomocy. Same nie wiedziały, jakiej tak naprawdę potrzebują.
Ogromną pracę wykonywały zespoły opiekunek i opiekunów. Udokumentowane jest wspomnienie kolejnej z pielęgniarek, która pewnego dnia poprosiła dzieci, aby wyszły z pokoju, gdy ona odpoczywała. Młodzi ludzie opowiadali sobie akurat o nazistowskich marszach śmierci. Kobieta nie mogła już tego słuchać. Nie chciała przejść załamania nerwowego, jak kilka jej koleżanek.
O ile dni były w porządku, młodzież spędzała je na zabawach, grach, rozmowach, o tyle nocą wracał strach, męczyły koszmary. Opiekunowie byli czujni przez 24 godziny na dobę. Jedna z sióstr którejś nocy znalazła jednego z chłopców stojącego w środku nocy przy drodze, tępo wpatrzonego w ciemność. Lunatykował.
Good morning. What a lovely day! Kwintesencja angielskości
Lokalni mieszkańcy stosowali się do wskazówek. Dzieciakom okazywali niesamowite zrozumienie. Avery przypomina historię, gdy dziecko nauczyciela wygrało na festynie mały upominek. I oddało to jednemu z żydowskich dzieci. - Dlaczego? - zapytał nauczyciel. - Bo ja mam wystarczająco dużo. A ona nie ma niczego - odparł maluch.
Duże zasługi w pomocy dla dzieci ma rodzina Brownów. Jim walczył w I wojnie światowej, teraz gdy bomby leciały na Liverpool, wraz z rodziną uciekł do Lake District. W Calgarth Estate pracował jako obsługa techniczna - taki pan złota rączka.
Jego żona Marion w Liverpoolu pracowała jako służąca u żydowskiej rodziny. Teraz była kucharką. Marion znała nieco hebrajskiego, zaczęła - trochę nieporadnie - rozmawiać z dziećmi. Nieświadomie wplątywała w zdania hebrajskie przekleństwa. Dzieci miały ubaw, zawiązała się więź. Potem, gdy kilku The Boys przeniosło się do Londynu, poprosili Brownów, żeby pojechali z nimi. Marion nawet byłaby skłonna się zgodzić. Jim miał jednak zszargane wojnami nerwy, w głowie ciągle miał odgłosy bomb. Nie zniósłby życia w wielkim mieście.
Albo inny przejaw zwykłej, ludzkiej dobroci. Ocalała z Holokaustu Minia Jay wspominała: - Szłam ulicą, w ogrodzie przy domu pracował mężczyzna. Gdy mnie zobaczył, powiedział, w ten angielski, dżentelmeński sposób: Good morning. What a lovely day! (Dzień dobry, co za uroczy dzień). I zdjął czapkę. Mój Boże, w ten sposób nie rozmawialiśmy przez lata!
W obozie koncentracyjnym, gdy szybko nie ściągnąłeś nakrycia głowy, gdy przechodził nazista, mogłeś zostać od razu zastrzelony.
- Takie małe przejawy dobroci, hojności były dla The Boys wielkimi gestami – mówi Avery.
I dodaje, że w procesie przywracania dzieci do życia jednym z tych elementów składowych czegoś, co The Boys nazywali rajem (oprócz chleba, czystej pościeli, przyjaznych ludzi), na pewno był też krajobraz jeziora. On uspokajał, wręcz leczył. - Lake District definiuje Anglię, to region, który ma jasną brytyjską identyfikację. 300 lat temu były tu dzikie, nieodkryte jeszcze tereny, góry, jezioro. A następnie zamieszkał tu poeta William Wordsworth (tzw. poeta jezior). Był pierwszym, który opisał te tereny, stare kościoły, pasące się owce. Opisał tę naszą angielskość, nasze romantyczne umiłowanie natury. Dziś miliony turystów przyjeżdżają, aby je poczuć. Dzieciaki The Boys przyjechały w sam jej środek.
Zaczęły wyjeżdżać po 4-6 miesiącach. Windermere stanowiło pierwszy etap powracania do społeczeństwa. Chłopcy musieli iść dalej, pracować. Wyjeżdżali - nadal pod opieką - do Manchesteru, Liverpoolu, Glasgow, Londynu. Arek Hersh został elektrykiem, Ben Helfgott szył ubrania i zdobywał medale na mistrzostwach podnoszenia ciężarów. Harry Spiro, inny z The Boys, którego na wykłady niedawno zapraszała Chelsea Londyn, też z czasem dorobił się własnego biznesu.
Niech jedno z nas przeżyje. Harry Spiro i jego historia przetrwania - Czytaj reportaż
Lata ciszy
Biblioteka w Windermere znajduje się w centrum miasteczka, w starym budynku na rogu ulicy. Z dworca idzie się do niej jakieś 5 minut. Schody skrzypią, miejsce ma swój klimat. Na piętrze jest wystawa poświęcona The Boys, w telewizorze non stop leci godzinny film prezentujący losy ocalałych dzieci. Trevor Avery od wielu lat prowadzi cały "Lake District Holocaust Project". Historyk bada kolejne losy The Boys, rozmawiał z wieloma ocalałymi, ich rodzinami. Dziś żałuje tylko jednego - że nie zaczął tego wcześniej. Nic jednak nie wiedział.
- To był 1995 rok. Mieliśmy wystawę o tej fabryce samolotów. Podeszło do mnie dwóch panów. Jeden wziął mnie na bok, ściszył głos i powiedział: "Pewnie to wiesz, Calgarth Estate to miejsce, gdzie przyjechały dzieci z Auschwitz". Ja na to: "Co? Jak? Kiedy?" A on: "O tak, pamiętam ich. Pamiętam te spojrzenia" - wspomina.
Avery zaczął szukać i nic nie mógł znaleźć. W końcu przez znajomych jakoś dotarł do olimpijczyka Bena Helfgotta, z nim i jeszcze dwoma ocalałymi spotkał się w Manchesterze. Między innymi z mieszkającymi tam do dziś, też urodzonymi w Polsce, Samem Laskierem i Ikem Altermanem. Znalazł też w książce historyka Martina Gilberta mały rozdział o 732 dzieciach. Zaczął rozmawiać z mieszkańcami Windermere, okazało się, że pamiętali przylot żydowskich sierot. Języki się rozwiązały. - Myślałem, że to będzie krótki projekt. A nagle miałem 300 oddzielnych historii i stałem twarzą w twarz z ludźmi, którzy przeżyli Holokaust.
Ci ludzie przez dekady milczeli, nie chcieli rozdrapywać ran, wracać do najgorszych dni w życiu. - Potem mi mówili, że przełomem był film "Lista Schindlera". Kończył okres ciszy. The Boys zaczęli mówić, chcieli mówić. Ta historia jest teraz odkrywana krok po kroku tylko dlatego, że oni tego chcą. I rzecz jasna - samo Windermere też - przyznaje Trevor Avery.
Anglia nic o nich nie widziała przez 50 lat. Tym bardziej Polska, choć przecież znaczna większość dzieci urodziła się właśnie tam. Avery: - W 2010 roku skontaktowało się ze mną BBC. Robili reportaż o żydowskiej migracji do Anglii i ktoś im szepnął moje nazwisko. Gdy opowiedziałem o The Boys, to nie wierzyli. "Jak to możliwe? - pytali. Nie rozumieli, jak przez tyle lat nikt nie słyszał o historii z 1945 roku. To śmieszne, ale codziennie o godzinie 6 wieczorem dzwonił do mnie producent z Londynu, wciąż oszołomiony i prosił o kolejne dokumenty, dowody. Po programie rozdzwoniły się telefony. Ruszyło.
Słońce raz na 10 lat
Avery wkrótce będzie remontował piętro biblioteki, potrzebuje więcej przestrzeni dla kolejnych wystaw poświęconych i The Boys, i całemu Holokaustowi. Avery nie jest Żydem, nie stracił nikogo w trakcie II wojny światowej. Wiele razy jego słuchacze, rozmówcy pytali go, po co to robi. Po co odkrywa kolejne odcinki historii The Boys. Odpowiada tak samo: - Bo to historia, która musi być opowiedziana.
W miejscu, gdzie stało osiedle robotników, dziś stoi szkoła. Piaszczystą dróżkę, którą w 1945 ciężarówki przywoziły dzieci z lotniska, robotnicy zalali asfaltem, dziś już mocno popękanym. Tam gdzie stał bungalow Arka Hersha, teraz uczniowie grają w rugby. Z kolei tam, gdzie The Boys i lokalni grali w piłkę i prawie się pobili, pasą się owce. Miejsce jest ciche, na uboczu turystycznego gwaru. Dzisiaj też jest tam spokój i można odetchnąć.
Turyści, którzy przyjeżdżają odpocząć nad malowniczym Windermere, przychodzą też do biblioteki. W okresie rozleniwienia, wakacji, odprężenia jednak poznają, z własnej woli losy 300 dzieci, które z nazistowskiego piekła trafiły w sam środek esencji angielskości. Do raju nad jeziorem.
Mieszkańcy, którzy witają przyjezdnych, śmieją się, że prawdziwe lato na tej ich północy przychodzi raz na dziesięć lat. Gdy 14 sierpnia 1945 roku bombowce z The Boys na pokładzie dotykały ziemi, z bezchmurnego nieba nad jeziorem Windermere prażyło słońce.