Verva Street Racing 2015: trudno jest zadowolić tłum

Tysiące koni mechanicznych, hektolitry spalonego paliwa, chmury dymu z opon, setki decybeli i ostre dowcipy Jeremy’ego Clarksona – to wszystko można było znaleźć podczas szóstej edycji Verva Street Racing na PGE Narodowym w Warszawie. Ale po kolei.

24 Października, Warszawa, PGE Narodowy. W przeddzień wyborów parlamentarnych cała Polska żyje polityką, ale jest jedno miejsce w Warszawie, gdzie nikt nie zaprząta sobie nią głowy. Nie pozwala na to ogłuszający ryk silników, swąd palonej gumy i chmury dymu z opon. To miejsce to Stadion Narodowy, gdzie odbyło się doroczne święto motoryzacji: VERVA Street Racing. W tym roku po raz drugi w historii wydarzenie zorganizowane przez PKN Orlen zostało uzupełnione o występ trzech brytyjskich prezenterów motoryzacyjnych: Jeremy’ego Clarksona, Richarda Hammonda i Jamesa Maya (pierwszy raz gościli w Polsce w 2013 roku). Po głośnej aferze z Clarksonem w roli głównej trzej panowie w średnim wieku nie mogą już używać nazwy Top Gear. Całe przedstawienie nosi teraz nazwę Clarkson, Hammond & May Live.

Już dawno płyta Stadionu Narodowego w Warszawie nie gościła tylu wielkich nazwisk ze świata motoryzacji i motorsportu. Wspomniani Clarkson, Hammond i May, a także Kuchar, Dąbrowski, Przygoński, Sonik, Błażusiak – to tylko niektóre z nich. Oprócz tego, znalazły się też na niej dwie żywe legendy, które do niedawna z samochodami miały niewiele wspólnego. Obaj znani są ze swojego uzależnienia od adrenaliny oraz karkołomnych wyczynów, dzięki który zapisali się na kartach historii. Mowa o Adamie Małyszu, sześciokrotnym mistrzu świata w skokach narciarskich, oraz Felixie Baumgartnerze – austriackim spadochroniarzu i BASE jumperze. Ten ostatni zasłynął głównie ze skoku na spadochronie ze stratosfery z wysokości blisko 39 km. Obaj panowie w ostatnich latach zainteresowali się motoryzacją – Małysz startuje w rajdzie Dakar, zaś Baumgartner, notabene przyjaciel Tomka Kuchara, od czasu do czasu zasiada za sterami rajdowego Subaru Imprezy WRX STI.

Imprezę rozpoczęło pit party zorganizowane na terenie obok stadionu. 15 tys. osób podziwiało tam samochody rajdowe i wyścigowe, kultowe klasyki, warte krocie superauta oraz pojazdy słynnych postaci ze srebrnego ekranu. Smaczku dodawał też pokaz driftu, stuntu i FMX. Atrakcji było pod dostatkiem, ale i tak wszyscy czekali na główną część pokazu, która odbywała się na płycie stadionu.

Podczas wstępu do show można było podziwiać wyścigi replik amerykańskich samochodów z lat 20., zaś członkowie Orlen Teamu ścigający się na minibike'ach rozbawili widownię do łez. Następnie na widzów czekał pokaz driftu w wykonaniu polskiej czołówki, pojedynek aut rajdowych, palenie gumy w ryczących hot rodach, pokaz kaskaderski oraz powietrzne akrobacje motocyklowe. Ogromne wrażenie zrobił też drift Noblem M600, który kręcił ósemki i bączki w odległości kilku centymetrów od dwóch hostess. Organizatorowi należy się pochwała – z wyjątkiem awarii driftowego Nissana 200SX obyło się bez widocznych wpadek, które zdarzały się w poprzednich edycjach.

Zwieńczeniem tej części pokazu był driftowy pojedynek Kuby Przygońskiego z Felixem Baumgartnerem. Kuba obiecał, że zadymią cały stadion i słowa dotrzymał. Nie było to oczywiste, bo nawierzchnia PGE Narodowego jest raczej śliska i nie sprzyja produkcji efektownego dymu z opon. 1000-konna Toyota GT86 jak zawsze sprawdziła się świetnie. Zaskakująco dobrze poradził sobie też Felix w rajdowym Subaru Imprezie – pamiętajmy, że po raz pierwszy zasiadł on za kierownicą rajdówki raptem 10 lat temu! Trudno jednak zrozumieć, dlaczego Felix nie miał do dyspozycji driftowozu z prawdziwego zdarzenia. Wówczas pojedynek byłby jeszcze bardziej spektakularny. Rajdowym Subaru da się jeździć poślizgami, jednak nie został on stworzona konkretnie w tym celu.

Zwieńczeniem imprezy był występ trzech brytyjskich prezenterów. Zaczęło się od wjazdu Hammonda i Maya na motocyklach Ducati Diavel. Po krótkiej chwili z głośników zaczęło pobrzmiewać „Dancing Queen” Abby. Clarkson stwierdził, że nie wyjdzie na płytę stadionu przy tym utworze. Chodziło zapewne o to, że "queen" to angielskie słowo określające homoseksualistę. Kiedy dźwięki Abby ucichły, Clarkson wjechał na płytę stadionu na poduszkowcu, kręcąc nim bączki i przestawiając separatory drogowe. Prezenterzy rozpoczęli swoje show słowami "Witajcie w czymś, co z przyczyn prawnych nazywa się teraz Clarkson, Hammond & May live". Nawiązali tym samym do głośnego skandalu, po którym wszyscy trzej zakończyli współpracę z BBC. Zażartowali też, że dzień wcześniej barman zasugerował im nową nazwę dla ich programu. Miała ona brzmieć: "Ten gruby skurczybyk i reszta pili całą noc i nawet nie zostawili mi napiwku".

Pokaz rozpoczął występ ekipy brytyjskiego kierowcy i kaskadera Paula Swifta. Cztery Fordy Fiesty ze skrętnymi kołami przedniej i tylnej osi wykonywały nieprawdopodobne manewry, mijając się ze sobą na centymetry. Jak później ukazał James, samochody były poddane pewnej osobliwej modyfikacji. Fotel kierowcy i kierownicę ustawiono w nich bowiem... tyłem do kierunku jazdy. - Ciekawe, jaką minę miałby policjant, który zatrzymałby cię w czymś takim? - zapytał Clarkson.

Następnie trzej prezenterzy wyprowadzili na płytę pojazdy elektryczne własnej konstrukcji. Hammond zmajstrował pojazd z deski do prasowania, sterowany żelazkami z pozycji leżącej. Pozostali prezenterzy zwrócili uwagę na otwór w desce na wysokości krocza kierowcy. - To niebezpieczne, można stracić palec! - zauważył James. - Można też stracić coś znacznie cenniejszego - skwitował Jeremy, na co James odpowiedział drwiną: "spokojnie, słyszałem że to coś jest bardzo krótkie".

May stworzył pojazd z pralek i suszarek, w którym rolę kół przejęły bębny od tych pierwszych. - Dojeżdżasz na miejsce i masz uprane gacie! – chwalił się May, na co Clarkson odpowiedział mu - Chyba, że walniesz w drzewo, wtedy mogą stać się brązowe.

Clarkson stworzył coś na kształt dragstera. Problem niewielkiego zasięgu i konieczności zastosowania ciężkich akumulatorów rozwiązał prosto: auto jest zasilane... prądem z gniazdka. Po kablu.

Następnie trzej panowie zorganizowali wyścig z użyciem swoich maszyn. Już po chwili Richard oznajmił, że stracił swoje genitalia, zaś May po zakończeniu wyścigu nie mógł zatrzymać pojazdu i zjechał nim do boksu. Tuż po wyścigu na płytę wjechały Porsche 911 z miotaczami płomieni w okolicach tylnych zderzaków, które zostawiały za sobą ogniste ślady na podłożu. Następnie prezenterzy stanęli do ponownej rywalizacji – tym razem w trójkołowych Reliantach Robinach, pojazdach znanych z katastrofalnego prowadzenia i niesamowitej tendencji do przewracania się. Clarkson podsumował Relianta następująco: „W latach 70. wy mieliście Łady i Polonezy, ale u nas było jeszcze gorzej, bo musieliśmy jeździć tym badziewiem". "Ale przecież ludzie to kupowali" - zauważył Hammond, na co James odparł: "ale kupowali też gacie z nylonu". Dalszy rozwój wydarzeń był dość przewidywalny: May przewrócił się na pierwszym zakręcie, potem Clarkson uderzył w Hammonda, wywracając go na bok. Na końcu sam Clarkson również wylądował na boku, co zaowocowało problemami z opuszczeniem pojazdów. Jeden z prezenterów zauważył trafnie: "Te Relianty wyglądają jakby rodziły!". Clarksonowi podczas upadku odpadła kierownica.

Później publiczność mogła podziwiać motocyklistów jeżdżących wewnątrz metalowej kuli. W pewnym momencie Clarkson, zaproponował, żeby Hammond wszedł do środka. Część osób (włącznie z samym zainteresowanym) odebrała to jako żart, ale Jeremy mówił poważnie. Hammond zapytał, czy może mieć kask, na co Clarkson pocieszył go słowami: "nie martw się, jeśli coś pójdzie nie tak, to kask nie zrobi większej różnicy. Ale bez obaw, ten człowiek regularnie ćwiczy to ze swoją dziewczyną. Niestety nie może tego zrobić teraz, bo trudno byłoby jej tam wjechać na wózku inwalidzkim". Szczęśliwie nikt nie ucierpiał, a popisy motocyklistów zrobiły piorunujące wrażenie. Dopełnieniem pokazu był drift dwóch BMW M3 podświetlonych diodami LED oraz mecz Polska-Anglia w Suzuki Swift. Zmagania wygrała drużyna Polski z wynikiem 5:4. Na koniec na płytę stadionu wyjechało kilkanaście egzotycznych samochodów, a prezenterzy wybrali te, którymi najchętniej wróciliby do domu. Richard wybrał Porsche 911 GT3, Jeremy – BMW M6, zaś James – Ferrari 458 Speciale. Wśród samochodów był też Nissan GT-R, którego wykorzystano do interesującego pojedynku ze sprinterem. Prezenterzy postanowili sprawdzić, kto szybciej pokona 100 metrów i wróci na swoje miejsce. Ku zaskoczeniu wszystkich, zwyciężył sprinter. - Nawet jeśli dasz Jamesowi 550 koni, napęd na cztery koła i kontrolę startu, w dalszym ciągu będzie wolniejszy niż piechur - drwił Jeremy.

Podobnie jak dwa lata temu, nie zabrakło oczywiście dowcipu o polskich hydraulikach. W pewnym momencie Clarkson stwierdził, że nie ma predyspozycji, żeby być prezenterem telewizyjnym. Hammond zapytał, czy nie myślał o podjęciu pracy jako hydraulik, na co Clarkson odpowiedział: "Nie mogę być hydraulikiem, bo mieszkam w Londynie i nie jestem Polakiem". Reakcja publiczności potwierdziła prawdziwość starego porzekadła, mówiącego że kawał opowiedziany dwa razy nie jest już tak śmieszny. Tekst Clarksona o tym, że siedząc w blaszanym kontenerze wie już, jak czują się uchodźcy, przekroczył granicę dobrego smaku.

Show trzech prezenterów był przeplatany fragmentami pierwszego odcinka nowego programu telewizyjnego z udziałem trzech dżentelmenów, powstałego we współpracy ze sklepem internetowym Amazon. Widać, że prezenterzy chcą wypromować swoją nową produkcję, ale publiczność wydawała się tym lekko znudzona. Ogólny odbiór spektaklu przez publiczność był mniej entuzjastyczny niż dwa lata temu. Widać było, że część z widzów ogląda to widowisko po raz drugi i spodziewała się pewnego urozmaicenia programu, który był mocno zbliżony do tego, co pokazano poprzednim razem. W 2013 roku trybuny pękały w szwach, a rozentuzjazmowany tłum wręcz krzyczał o więcej. Tym razem widzów było mniej (50 tys. wobec 57 tys.), a wielu z nich wychodziło przed końcem show. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że część imprezy z udziałem zawodników Orlen Teamu była bardziej emocjonująca niż to, co przygotowali Brytyjczycy.

Czy było warto wydać minimum 129 zł za możliwość obejrzenia tegorocznego show Orlenu? Owszem, chociażby ze względu na nagromadzenie niezwykle egzotycznych maszyn, fantastyczny ryk silników i swąd spalonych opon. Verva Street Racing nadal pozostaje pozycją obowiązkową w kalendarzu każdego fana motoryzacji. Na miejscu organizatora nie zapraszałbym jednak Clarksona i spółki w przyszłym roku, bo widać, że publiczność jest nim nieco przesycona.

Komentarze (1)
avatar
Rafał Suede
27.10.2015
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Dziennikarzyna tyle się namęczył opisując te motopopisy, że więcej to chyba raczej nie wymyślił nawet na maturze i ani jednego komentarza.Tyle mniej więcej takie atrakcje zwykłych ludzi obchodz Czytaj całość