Siódmy odcinek specjalny Rajdu Dakar okazał się dla Małysza i Panseriego prawdziwą drogą przez mękę. Na trasę ruszył o godzinie 10:27 miejscowego czasu, a na metę dotarł dopiero nad ranem.
- To było prawdziwe piekło Dakaru. By dotrzeć na metę, pokonaliśmy prawie 800 kilometrów na holu za ciężarówką serwisową, z przeżyciami, jakich nie życzę nikomu. Zatrzymywaliśmy się co kawałek i reperowaliśmy przód auta, bo urywał się zaczep. W górach dwa razy prawie straciłem przytomność. Uratował mnie tlen z jakiejś zabłąkanej karetki. Odcinek przejechaliśmy po ciemku, w odległości dwóch metrów za ciężarówką, cały czas się pilnując. Mimo że hol był sztywny, to non stop go wyrywało. Może i dobrze, że po tych półkach skalnych jechaliśmy po ciemku, bo gdyby było jasno, to nie wiem, czy bym nie wysiadł ze strachu... - zrelacjonował już na mecie Adam Małysz. Na mecie, której już w zasadzie nie było, kiedy nasi do niej dojechali.
- Kiedy dotarliśmy na metę, nikogo już na niej nie było. Ale mamy ślad zapisany w GPS-ie, więc będziemy chcieli nadal walczyć - dodaje polski kierowca.
Okazało się, że poświęcenie polsko-francuskiej załogi nie poszło na marne. Organizatorzy dopuścili Małysza na start ósmego odcinka. Co prawda marzenie o ukończeniu Dakaru w pierwszej "10" musi odłożyć na później, ale radość z możliwości kontynuowania rywalizacji i tak jest ogromna.
"Mimo utraty szansy na realizację mojego marzenia, jakim było ukończenie Rajdu Dakar w najlepszej dziesiątce, cieszę się, że możemy jechać dalej. Po pierwsze, nasze poświęcenie z ostatniego etapu nie poszło na marne. Po drugie, każdy kilometr przejechany w tym rajdzie jest bezcennym doświadczeniem i na pewno przyda się w przyszłości. Wracamy do gry!" - napisał na facebooku Małysz.
Zobacz także: Adam Małysz zwycięży w Rajdzie Dakar? Rafał Sonik zabrał głos