Paweł Stasiaczek: Po Dakarze wszystko ci się podoba, nie narzekasz

Materiały prasowe
Materiały prasowe

Paweł Stasiaczek, jedyny polski motocyklista, który ukończył Rajd Dakar 2017 w rozmowie z WP SportoweFakty o przygodzie, przyjaźni i zmaganiach w najtrudniejszym rajdzie świata.

Sam o sobie mówi, że nie jest profesjonalnym zawodnikiem, tylko motocyklistą amatorem. Po raz pierwszy w Rajdzie Dakar wziął udział w 2015 roku, ale po trzecim etapie, na którym zginął jego przyjaciel Michał Hernik wycofał się z dalszej rywalizacji. Rok później nie mógł pojechać przez poważny wypadek w Maroku. W Dakarze 2017 wspólne marzenie dowiózł do mety w Buenos Aires.

[b]

WP SportoweFakty: Co ma w sobie Dakar, że ludzie tacy, jak pan, którzy mają ułożone, stabilne życie, jadą ryzykować zdrowie, ścigając się przez dwa tygodnie w ekstremalnych warunkach?[/b]

Paweł Stasiaczek: Od zawsze interesowałem się sportem a jazda na motorze stała się moją pasją i uwielbiam to robić. Postanowiłem zobaczyć i dotknąć tego co pociąga tak wielu ludzi, którzy w nim uczestniczą. Dla mnie Dakar to pokonywanie własnych słabości, adrenalina, radzenie sobie w ekstremalnych warunkach. Te wszystkie sytuacje, których doświadczyłem dały mi wiarę i siłę na przyszłość, że dam sobie ze wszystkim radę. Dakar to najdłuższy rajd na świecie w bardzo zmiennych warunkach, które dają ogromną lekcję pokory. Po powrocie zmienia się twój świat, wszystko ci się podoba, nie narzekasz, ludzie są największą wartością, a ty po prostu czujesz się szczęśliwy. Na rajdzie istnieje coś takiego, jak duch Dakaru. Zawodnicy pomagają sobie nawzajem, nie wszyscy, ale większość. W tym roku, z koryta rzeki holowałem motocykl Hiszpana, którego koledzy z zespołu zostawili. Rosjaninowi, razem z Adamem Tomiczkiem odlaliśmy benzynę, żeby mógł dojechać do tankowania, później nas odnalazł i bardzo dziękował za wsparcie. To jest właśnie Dakar.

Słyszę, że z Ameryki Południowej wrócił pan mocno przeziębiony.

- Nie sądziłem, że można tak upodlić swoje ciało. Bolą mnie nawet końcówki paznokci. W tym roku organizatorzy próbowali nas wykończyć wszystkimi możliwymi metodami. Trochę im się udało. Mój organizm zareagował stosunkowo dobrze, podczas Dakaru straciłem tylko 5 kilogramów, to nie dużo, ponieważ mocno dbałem o jedzenie. W przeciwieństwie do mojego startu dwa lata temu, przygotowywałem na trasę kanapki.

ZOBACZ WIDEO "Im jest trudniej, tym lepiej". Jakub Przygoński już po Dakarze

Co było najtrudniejsze w Dakarze 2017?

- Najbardziej w kość dała wszystkim wysokość i ilość dni, jakie na niej spędziliśmy. Druga rzecz to nawigacja. Trasa była tak poprowadzona, że stwarzała zagrożenie życia dla zawodników. W pewnych miejscach wszyscy jeździli w każdym kierunku. Ja wpadłem na dwóch motocyklistów, ale były też sytuacje, kiedy ciężarówki wjeżdżały na nas i musieliśmy się ratować ucieczką w krzaki. Na kilku odcinkach był taki chaos, że nikt nie wiedział gdzie jechać.

Wielu zawodników twierdzi, że w tym roku organizatorzy przesadzili, komplikując nawigację.

- Oczywiście to jest Dakar i musi być trudno, ale dało się to inaczej zorganizować. Aby uniknąć niebezpiecznych sytuacji wystarczyło puścić samochody i ciężarówki po motocyklach w większym odstępie czasu. To, że już po 70 kilometrach auta dochodzą motocyklistów było jakimś nieporozumieniem. To było igranie z losem. Stephane Peterhansel rozjechał gościa, połamał mu obie nogi i po co? Takiej sytuacji dało się uniknąć.

Wspomniał pan o jeździe przez kilka dni na wysokości 4000 metrów n.p.m. Co dzieje się wtedy z organizmem?

- Poza ciągłym bólem i zawrotami głowy, to co chwile leci krew z nosa. Wielu zawodników mówiło że ma takie objawy. Na trasie trzeciego etapu zmieniliśmy wysokość z 300 na 4895 n.p.m. i kilku motocyklistów straciło przytomność. Ja spotkałem takich trzech, a wtedy temperatura wynosiła 2 stopnie Celsjusza i padał śnieg. Zatrzymywałem się przy nich. Jeden spał tak głęboko, że za nic nie dało się go obudzić. Razem z jednym z quadowców, przenieśliśmy go z trasy rajdu i dopiero kiedy nadjechał jego kolega, ruszyliśmy dalej.

Problemy ze zdrowiem miał też Adam Tomiczek, któremu towarzyszył pan na trasie pechowego etapu i był z nim do momentu zabrania przez śmigłowiec ratunkowy.

- Na 78. kilometrze jechałem przed siebie, nie wiedząc, czy zmierzam w dobrym kierunku i wtedy przy dużej prędkości śmignął Adam, który jechał dokładnie w przeciwnym kierunku. Zawróciłem. Szukając właściwej trasy, znów się spotkaliśmy. Adam powiedział że odczuwa silny ból i kłucie w klatce piersiowej. Zdecydowaliśmy że pojedziemy od teraz razem. To była najlepsza opcja, bo mogliśmy wzajemnie się wspierać. Jedziemy, w pewnym momencie oglądam się za siebie, a Adama nie ma. Przewrócił się. Podniosłem mu motocykl, ruszamy dalej, za chwilę Adam znów się przewrócił. Jak nie on. To kawał chłopa, góral, twardy gość. Poza tym jest najlepszym motocyklistą Enduro w Polsce.

Kiedy Adam podjął decyzję, że nie da rady jechać dalej?

- Na tankowaniu Adam poszedł do punktu medycznego, a ja zająłem się naszymi motocyklami, żeby je zatankować. Po powrocie Adama poszliśmy pod namiot organizatora gdzie mogliśmy odpocząć i nabrać wody do camelbak. Polewaliśmy nasze głowy wodą i Adam poczuł się trochę lepiej. Ruszyliśmy na drugą część odcinka razem i po trzech kilometrach zatrzymał się i prawie przewrócił. Adam bardzo kaszlał i widać było że jest ogromnie wycieńczony. Nie mógł mi nawet powiedzieć, co się dzieje. Leciały mu łzy i pluł różową wydzieliną. Przygotowując się do startu, słyszałem o tym że mogą wystąpić takie objawy związane z chorobą wysokościową. Powiedziałem Adamowi, żeby się położył i uspokoił oddech. Miałem przy sobie telefon satelitarny,  z którego przez 20 minut próbowałem połączyć się z osobami z naszego teamu. Niestety nie udało się uzyskać połączenia. W końcu organizator, widząc na komputerze, że się nie poruszamy, sam do nas zadzwonił. Adamowi od bólu zaczęła drętwieć lewa ręka i powiedział mi, że nie jest w stanie dalej jechać. Zdecydował o naciśnięciu guzika wzywającego pomoc. Było nam bardzo ciężko i razem przeżywaliśmy te trudne chwile. Po przylocie helikoptera ratunkowego, pożegnałem go i sam ruszyłem dalej.

Dla pana ten Dakar również był szczególnie trudny w związku z tragicznymi wydarzeniami sprzed dwóch lat.

- Najzwyczajniej w świecie bałem się tego Dakaru. Strach spowodował, że sumiennie się przygotowywałem. Najtrudniejszy był 10. etap, ponieważ na tym odcinku dwa lata temu zginął mój przyjaciel Michał. Psychicznie było to duże obciążenie. Start w Dakarze był kiedyś jego marzeniem, którym zaraził mnie i Norberta Madetko. Po śmierci Michała stwierdziłem, że ta przygoda nie zakończy się w ten sposób, że trzeba ją dowieźć do końca. Na rajdzie mocno wspierali mnie moja żona Monika, Norbert i Łukasz, wspólnie zamknęliśmy naszą przygodę.

To prawda, że ani razu nie przewrócił się pan na trasie Dakaru?

- Tak, uważam to za mój największy sukces. Ledwie cztery lata temu przejechałem swoje pierwsze zawody cross-country, a dwanaście lat wcześniej kupiłem swój pierwszy motocykl i nawet nie wiedziałem, gdzie są biegi. Zero wywrotek na Dakarze to klucz dla motocyklisty. Jak mówi mój mentor Jacek Czachor, na Dakarze nie wolno się przewracać, bo później przez następne dni coś cię boli, jesteś w coraz gorszej kondycji, aż w końcu się poddajesz, bo nie jesteś w stanie jechać dalej.

Wystartuje pan jeszcze w Dakarze?

- To jest jak wirus i pozostaje we krwi. Nie mówię nie. Lubię jeździć na motocyklu, a Dakar to dla mnie przede wszystkim dobra przygoda, przyjaźń i zmagania ze słabościami. Ludzie biorący w nim udział to entuzjaści tej dyscypliny i teraz to rozumiem. Możemy być postrzegani jako wariaci, bo to jednak nie jest normalne, żeby przez 12 dni zrobić 9 tysięcy kilometrów, wstawać o 4 rano i jechać 14-16 godzin. Czasami dłużej, bo na jeden z etapów wstałem o 4, a na metę dojechałem o 3 w nocy. Dakar to lekcja pokory, nie tylko dla zawodników. Moja żona i przyjaciele, którzy byli ze mną też dostali mocno w kość. Pomagając mi, praktycznie w ogóle nie spali. Każdy ma swój Dakar.

Rozmawiał Maciej Rowiński

Komentarze (0)