Jest legendą w Ukrainie. Mówi, dlaczego nie chce przyjechać do Polski

Materiały prasowe / Walery Kaczanow / Na zdjęciu: Walery Kaczanow
Materiały prasowe / Walery Kaczanow / Na zdjęciu: Walery Kaczanow

Widział śmierć swoich bliskich, przeżył informację o amputacji nogi swojego syna. Choć w Polsce jest bardzo ceniony, to po wybuchu wojny nie zdecydował się wyjechać z rodzinnego Charkowa. Dziś opowiada, jak wygląda życie w tym mieście.

W tym artykule dowiesz się o:

Przed laty był jedną z gwiazd naszej ligi i przyczynił się do rozwoju rugby w naszym kraju. Po zakończeniu sportowej kariery pracował jako trener w reprezentacji Ukrainy. Od wybuchu wojny nieprzerwanie przebywa w rodzinnym Charkowie i z bliska obserwuje wojnę z Rosją. Jego starszy syn od roku walczy na froncie, a młodszy jest zapaśnikiem i przygotowuje się do igrzysk w Paryżu. Walery Kaczanow specjalnie dla nas opowiada o swoich doświadczeniach z wojny i najtrudniejszych chwilach. Jego syn czeka już na protezę nogi i chce wrócić na front. W pomoc bardzo mocno zaangażowali się Polacy. 

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Kilka tygodni temu pana syn w wyniku wybuchu miny stracił na froncie nogę. Domyślam się, że musiał to być dla pana straszny cios.

Walery Kaczanow, były rugbysta Arki Gdynia i trener reprezentacji Ukrainy: Moja starsza córka zadzwoniła do mnie przerażona o godz. 7.30 i to właśnie ona przekazała mi, że Gienadij stracił nogę. To była przerażająca wiadomość. Jeszcze gorsze były szczegóły całego zdarzenia. Sytuacja była na tyle dramatyczna, że przez moment wydawało się, że nie wyjdą z tego cało. Wraz z moim synem, w wybuchu miny ucierpiał bowiem także inny żołnierz. Mój syn stracił lewą nogę, a jego kolega prawą, trzech innych żołnierzy miało mniej poważne obrażenia. Obaj poprosili o granaty, bo wydawało się, że nie uda się ich ewakuować, a nie chcieli trafić do niewoli. Było bardzo zimno, a wszystko było oblodzone. Ostatecznie zaangażowanie kilkunastu żołnierzy sprawiło, że wszyscy przeżyli. Najciężej ranni żołnierze byli niesieni przez swoich kolegów.

Co działo się później?

Gienadij trafił do szpitala w Dnieprze, a ja natychmiast tam pojechałem. Zdziwiło mnie to, że syn bardzo szybko pogodził się ze stratą nogi. To wyglądało trochę tak, jakby to on mnie pocieszał, bo ja nie mogłem opanować łez. To strasznie twardy człowiek i od razu skupiał się na pozytywach. Mówił o protezie i szybkim powrocie na front.

ZOBACZ WIDEO: "Halo, podpisaliście kontrakt". Mateusz Borek przed walką Adamek - Chalidow

To zresztą nie pierwszy jego uraz na wojnie.

Wcześniej odłamek trafił go w bark. Trafił do szpitala, ale bardzo szybko z niego uciekł i wrócił na front. Nawet gdy przebywał w okopach rozmawialiśmy ze sobą praktycznie codziennie. Zasada była jednak taka, że zawsze to on dzwonił. Wiedziałem bowiem, że nie mogę mu przeszkadzać, bo jest odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale także swoich druhów.

Ostatnio w rozmowie z nami Gienadij faktycznie powtórzył swoją deklarację o szybkim powrocie do armii, gdy tylko otrzyma protezę. Nie próbował go pan przekonać, że to nie jest najlepszy pomysł?

Gienadij ma już 40 lat i jeśli mówi, że chce wrócić do kolegów z wojska i swojego oddziału, to ja nie mogę w to ingerować. Jestem z niego bardzo dumny. Proponowałem nawet, że dołączę do ich oddziału i będę walczył razem z nimi. Ostatecznie odmówili, bo stwierdzili, że jestem za stary.

Naprawdę brał pan pod uwagę, by ruszyć na front?

Byłem już nawet w komisji rekrutacyjnej. Mam wszystkie niezbędne badania, a oni mają do mnie kontakt i gdy tylko będzie taka potrzeba, to jestem gotowy ruszyć na wojnę. To mój patriotyczny obowiązek wobec Ukrainy. Mam co prawda 59 lat, ale jeśli się przydam na wojnie, to mój kraj może na mnie liczyć. Ja nie uważam, że jestem za stary.

Śledzi pan wydarzenia wojenne z bliska. Sytuacja na froncie nie wygląda obecnie zbyt korzystnie dla Ukrainy.

Brakuje broni, jest problem z logistyką, więc dostarczana broń nie zawsze trafia tam, gdzie powinna. Ja jednak w ogóle nie biorę pod uwagę, że Ukraina miałaby przegrać. Ukraina będzie wolna, a my się nigdy nie poddamy. Będziemy walczyć tak długo, jak to będzie konieczne.

Jeszcze niedawno Walery Kaczanow prowadził ukraińską reprezentację rugby. Dziś trenuję drużynę w Charkowie
Jeszcze niedawno Walery Kaczanow prowadził ukraińską reprezentację rugby. Dziś trenuję drużynę w Charkowie

Czy to prawda, że sprzętu jest tak mało, że rodziny żołnierzy same muszą zaopatrywać ich w najpotrzebniejszy sprzęt?

Wojsko coś daje, ale nie wszystko jest najwyższej jakości. Nie jest tajemnicą, że Polacy regularnie dostarczają na front mnóstwo samochodów terenowych, wolontariusze przywożą też sporo sprzętu. My dla Gienadija musieliśmy sami załatwić kevlarową kamizelkę kuloodporną. Chcieliśmy, żeby był bezpieczny, więc udało się zaopatrzyć go w sprzęt najnowszej generacji.

Od początku wojny przebywa pan w Charkowie, choć zna pan język polski i ma tutaj wielu znajomych. Nie brał pan pod uwagę wyjazdu do Polski?

Nie wyobrażam sobie, by opuścić mój kraj w czasie wojny. Wielu kolegów dzwoniło do mnie i zapraszało mnie do Polski, ale za każdym razem grzecznie odmawiałem. Ukraina to mój kraj, a Charków to moje miasto. Wyjazdu nie brałem pod uwagę nawet, gdy na przedmieściach miasta stały kolumny z rosyjskim wojskiem. Do końca życia nie zapomnę czerwonego nieba w dzień wybuchu wojny. Ukraina płonęła na naszych oczach.

Jak dzisiaj wygląda sytuacja w Charkowie?

Niestety nie jest łatwo. Przed wojną mieszkało tu 1,5 mln ludzi, dziś został może milion, ale i to wątpliwe. Widzę to nawet po swoim bloku, bo przed wojną wszystkie 68 mieszkań było zajętych. W krytycznym momencie na miejscu zostało pięć rodzin, a teraz zamieszkiwanych jest około 40 lokali. Reszta ludzi wyjechała i pewnie prędko nie wróci.

W mieście wszystko funkcjonuje już normalnie?

Pod tym względem jest całkiem dobrze, bo kursują miejskie autobusy, metro, pociągi. Działalność wznowiły centra handlowe, a nawet kina. Można już więc całkiem normalnie spędzić czas. Niestety widać jednak, że ludziom żyje się biedniej. Produktów w sklepach jest mniej, trudniej też o pracę.

Domyślam się, że jeszcze rok temu było znacznie gorzej.

W najgorszym okresie czynnych było tylko kilka sklepów. Do tych najlepiej zaopatrzonych ustawiały się długie kolejki. Pamiętam, że raz wszedłem do jednego z nich i okazało się, że na półkach została tylko zielona herbata i szampon. Wyobrażam sobie jak to brzmi dla Polaków, ale proszę mi wierzyć, że tak właśnie było.

Jak więc w ogóle przetrwaliście ten okres?

Na szczęście mieliśmy zapasy w domu. Dodatkowo niemal codziennie na osiedle przyjeżdżała pomoc humanitarna. Przywozili chleb i najpotrzebniejsze rzeczy. Przetrwaliśmy tak dwa tygodnie. Później wojska rosyjskie zostały rozbite przez naszych pod Charkowem i wróciła względna normalność.

Co to znaczy względna?

Poprzedniej zimy mieliśmy gigantyczne problemy z dostawą prądu. Grzejniki były zimne, a my musieliśmy chodzić po domu w kurtkach. Na szczęście w tym roku takiego problemu nie było. Poza tym nie ma co mówić o normalności, gdy niemal codziennie słyszy się alarmy bombowe. Zresztą nawet w tym tygodniu mieliśmy atak szahidów (irańskich dronów – dop. aut.).

Schodzi pan do schronów?

Proszę mi uwierzyć, że nikt z mojej rodziny choćby raz nie zszedł do schronu.

Dlaczego?

Ryzyko, że bomba trafi akurat w nasz blok nie jest wielkie, a zostając w Charkowie godzimy się na takie ryzyko. Chcemy żyć normalnie, choć oczywiście cały czas obawiamy się o swoje życie.

Do dziś rakiety trafiają w Charków?

Nawet na moim osiedlu kompletnie zrujnowane zostały dwie szkoły. Tak naprawdę nic z nich nie zostało. Mam wrażenie, że Rosjanie koncentrują się właśnie na takich celach. Nikt tych szkół nie odbudował, bo mamy obecnie inne priorytety, a wszystkie pieniądze idą na armię. Gdy zapanuje pokój, to wtedy będzie czas na odbudowywanie miasta. Dla mnie te wybuchy były wyjątkowo bolesne, bo do jednej z tych szkół chodziłem jako dziecko. Bomb nie spada już tak dużo jak wcześniej, ale wciąż zdarza się, że całe bloki zamieniają się w ruinę.

Każdy taki wybuch ta zapewne kolejni zabici i kolejne ludzkie tragedie. Obserwuje to pan z bliska. Jak pan sobie z tym radzi?

Nawet niedawno miałem w drużynie chłopaka, który w wyniku ataku rakietowego stracił żonę i ośmioletnią córkę. Gdy bomba uderzyła w jego mieszkanie, on był za miastem, bo służył jako wolontariusz. Pojechałem z nim wtedy na miejsce zdarzenia. To był okropny widok, gdy w ruinach znaleziono zwęglone ciało jego żony i ciało maleńkiej córki. Trudno się podnieść po takich scenach. Ten chłopak już z nami nie trenuje. Ruszył na front.

Wspomniał pan o treningach rugby. Czy to oznacza, że pan również wrócił do pracy?

Już w zeszłym roku odbywały się regularne treningi, ale jedynie rugby 7-osobowego, bo nie mieliśmy zbyt wielu chętnych. Teraz jest ich trochę więcej, a w tym roku zamierzamy wystawić drużynę w mistrzostwach Ukrainy. Oczywiście wciąż trudno mówić o powrocie do normalności, ale gotowe są cztery drużyny: ze Lwowa, Kijowa, Odessy, no i oczywiście nasza z Charkowa.

Opowiedział pan tylko o jednym ze swoich synów, a ma pan czwórkę dzieci. Co dzieje się z resztą?

Młodszy syn Władimir trenuje zapasy, bierze udział w zawodach i walczy o kwalifikację na igrzyska w Paryżu. Gdy tylko nie jest na zgrupowaniach lub turniejach, przebywa z nami na co dzień w Charkowie. Starsza córka mieszka w Kijowie razem z rodziną, a młodsza studiuje w Londynie. Jesteśmy w ciągłym kontakcie i cały czas się wspieramy.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj więcej:
Rosjanie wrócą? Dyrektor PŚ wyjaśnia
Reakcja Igi na hejt. "Popełniła błąd"