Tekst powstał w serii Rodzice Mistrzów, która jest kontynuacją cieszącego się dużym zainteresowaniem przedsięwzięcia o nazwie Drużyna Mistrzów. Kolejny odcinek już w następny piątek.
Dziś autorami są Alina Venero Boza i Wilfredo Leon Hechavarria, rodzice Wilfredo Leona.
31 lipca 1993 roku, kiedy Wilfredo przychodził na świat, w Santiago de Cuba nigdzie nie można było dostać benzyny. Kiedy Alinie odeszły wody, musieliśmy iść do szpitala pieszo. Nie mieliśmy daleko, niespełna kilometr, ale wyobraźcie sobie rodzącą kobietę, która musi przejść taki dystans w 35-stopniowym lipcowym upale. Życie hartowało naszego syna jeszcze zanim się urodził.
A urodził się maluteńki. Był wcześniakiem, ważył trochę ponad dwa kilogramy i zmieściłby się w pudełku po butach rozmiaru siedem. Kto by wtedy pomyślał, że kiedyś będzie miał dwa metry wzrostu i zostanie siatkarzem światowej klasy?
Wilfredo jest dzieckiem uporu i wytrwałości. Urodził się i wychowywał w czasach, które w najnowszej historii naszego kraju były dla Kubańczyków najtrudniejsze. Nazywamy je "Specjalnym okresem w czasach pokoju". Specjalnym, bo kiedy upadł Związek Radziecki, rozszalał się u nas kryzys gospodarczy. Bez żywności i paliwa, które dostarczali nam Sowieci, było bardzo, bardzo źle. Brakowało wszystkiego - jedzenia, ubrań, butów, środków czystości... Rozprzestrzeniały się choroby. A co było? Wielogodzinne przerwy w dostawach prądu i codzienna walka o przetrwanie.
W tamtych czasach każdy dzień był dla rodziców malucha wyzwaniem. Trzeba było mocno się napocić, żeby zdobyć pieluchy, ubranka czy buciki. A potem, jak już jakimś sposobem się udało, żeby je wyprać. Niby banalne zadanie, ale nie wtedy, kiedy nie masz bieżącej wody. A często nie mieliśmy. Wówczas Wilfredo senior szedł do domu rodziców, rąbał tam drewno i przynosił je do nas. Robił palenisko, nabierał wody ze studni, zagrzewał ją na ogniu i dopiero mogliśmy prać.
O buty i ubrania musieliśmy się starać częściej niż inni rodzice, bo mały Wilfredo rósł jak na drożdżach. Ale z tego akurat się cieszyliśmy. Był wesołym i energicznym chłopcem. Górował wzrostem nad dziećmi z sąsiedztwa i może dlatego zwykle przewodził im w zabawach.
Szybko zauważyliśmy, że jest bardzo sprawny, ma długie ręce i nogi, duże dłonie. Byliśmy przekonani, że ma doskonałe warunki do uprawiania sportu. A sportowa tradycja jest u nas silna.
Alina w młodości trenowała siatkówkę, zdobyła srebrny medal mistrzostw Kuby jako juniorka. Ja trzy razy byłem młodzieżowym mistrzem Kuby w zapasach, później 24 lata pracowałem jako trener tego sportu i wychowałem wielu świetnych zawodników, w tym reprezentantów kraju. Stryjowie Wilfredo uprawiali siatkówkę i koszykówkę. Było tylko kwestią czasu, gdy i nasz chłopiec zacznie chodzić na treningi tej czy innej dyscypliny.
O tym, że była nią siatkówka, zadecydował zbieg okoliczności. Któregoś dnia Alina szła z nim ulicą naszego miasta, Santiago de Cuba, i spotkała swojego byłego trenera. Ten szybko spostrzegł, że jak na sześciolatka chłopiec jest bardzo wysoki i zaprosił go na zajęcia.
To były zajęcia dla dziewcząt. Początki wyglądały tak, że w czasie ich treningu Wilfredo odbijał z boku piłkę i uczył się techniki. Jak już się podszkolił, zaczął grać z drużyną. Ale z czasem zrobił się za silny na grę z dziewczętami. Nie miał jeszcze ośmiu lat, gdy uderzył piłkę tak mocno, że koleżanka, która nią dostała, popłakała się z bólu. To był znak, że czas zacząć trenować z chłopcami.
Od dziecka wpajaliśmy mu, że trzeba mieć wewnętrzną dyscyplinę, bo ona pomaga przetrwać w trudnych czasach. Że trzeba szanować innych i być wdzięcznym za to, co się ma. I on brał sobie do serca nasze słowa. Nigdy nie sprawiał problemów ani nam, ani nauczycielom w szkole, ani trenerom. Do treningów też zawsze podchodził z sumiennością i zaangażowaniem. Pamiętamy chyba tylko jedną sytuację, gdy trzeba było przywołać go do porządku.
W szkole były akurat ferie, więc w telewizji puszczali dużo bajek dla dzieci. Dla Wilfredo to była wielka atrakcja, bo na Kubie nie było kablówki z kanałami, które pokazywały kreskówki cały dzień. Siedział przed telewizorem jak zaczarowany, ani trochę nie spieszyło mu się na trening. A my wiedzieliśmy, że będą na nim wybierać zawodników do drużyny na międzyszkolne zawody.
- Od oglądania bajek nie zostaniesz mistrzem. Marsz na trening - powiedziała mu Alina. Pokręcił nosem, ale poszedł. Kiedy wrócił, uśmiechał się od ucha do ucha. Dostał się do zespołu.
Zdarzały się nam wpadki. Hala, na której Wilfredo miał zajęcia, była daleko od domu, więc żeby zdążyć na czas, musiał wstawać wcześnie rano. Zwykle budziła go Alina. Pewnego dnia, zmęczona pracą i domowymi obowiązkami, obudziła się później i ledwo zdążyła go wyprawić. Kilka godzin później Wilfredo przyszedł do domu z obrażoną miną. Poskarżył się, że zdążył na ostatnią chwilę, a trener kazał Alinie wstawać wcześniej!
Siatkówka była jego własnym wyborem, choć nie będziemy ukrywać, że się do tego przyczyniliśmy. Chcieliśmy, żeby sport był dla niego sposobem na relaks, żeby dawał mu wolność i radość. Woleliśmy, żeby nie brał się za sporty walki ani za dyscypliny, w których liczy się czas.
Namawiano nas, żeby posłać syna na matę zapaśniczą, powiedzieliśmy nie. Tłumaczyliśmy, że ma za długie ręce i nogi. Kiedyś próbował za to boksu, ale to była krótka przygoda. Po jednym z treningów pojawił się w drzwiach ze strużką krwi cieknącą z nosa. Powiedzieliśmy, żeby dał sobie spokój.
Poważną konkurencją wobec siatkówki był na początku baseball, w który nauczył się grać, chodząc na mecze ligi pracowniczej. Dostał się do szkolnej drużyny i na jednym z turniejów wypadł doskonale. Stanął wtedy na pozycji pałkarza i nie było na niego mocnych. Raz za razem wybijał piłkę tak daleko, że zaliczał "home run". Okoliczni trenerzy byli pod ogromnym wrażeniem, z miejsca chcieli go wziąć do lokalnej drużyny. I już prawie go przekonali, ale wtedy porozmawialiśmy z nim i zasugerowaliśmy, żeby zdecydował się na siatkówkę, bo według nas był stworzony do tego sportu.
Jak na ironię, w tej dyscyplinie nie miał tak rewelacyjnego początku. Z pierwszego dziecięcego turnieju nie przywiózł medalu. Płakał a nam było przykro. Jednak potem zazwyczaj wracał do domu rozradowany. Ze swoich osiągnięć był tak dumny, że po wygranych zawodach nawet do szkoły szedł z medalem na szyi. Każdy taki krążek dodawał mu pewności siebie. Wierzył, że któregoś dnia będzie mistrzem świata.
Dzieciakom na Kubie wiarę w sportową wielkość dawała wtedy legendarna reprezentacja siatkówki kobiet, trzykrotne złote medalistki olimpijskie - z Barcelony (1992), Atlanty (1996) i Sydney (2000). Ich mecze oglądaliśmy w telewizji całą rodziną. I staraliśmy się, żeby Wilfredo wyciągnął z nich coś dla siebie. Rozmawialiśmy o tym, jak atakuje Mireya Luis, jak serwuje Regla Torres, jak Yumilka Ruiz zachowuje się w przyjęciu. Do dziś robimy takie analizy, kiedy razem oglądamy jakieś spotkanie.
Dla naszego syna zawodniczki tamtej drużyny były wzorami do naśladowania. Jego idolem był jednak Joel Despaigne, wicemistrz świata z 1990 roku. Też pochodził z Santiago de Cuba i kiedy Wilfredo miał 11 lat, przyszedł na trening jego drużyny. Powiedział dzieciakom: „Zawsze myślcie o wielkich rzeczach”. Jeden z młodych siatkarzy na pewno wziął sobie jego słowa do serca.
Żeby dojść do wielkich rzeczy, Wilfredo już w wieku 13 lat wyjechał do Hawany, bo tam zgrupowane były reprezentacje we wszystkich kategoriach wiekowych. Zamieszkał w internacie dla obiecujących sportowców. Przeszedł wtedy przyspieszony kurs dorosłości.
Wiedzieliśmy, że będąc sam w nowym miejscu, 800 kilometrów od domu, musi mieć nasze wsparcie. Dlatego rodzinna linia telefoniczna Leonów, Hawana - Santiago de Cuba - Mali (Wilfredo senior pracował wtedy w Afryce) była uruchamiana każdego dnia. Dużo rozmawialiśmy o dyscyplinie, podejściu do treningów, o sytuacji w szkole, relacjach z innymi. Przypominaliśmy mu, żeby zawsze okazywał ludziom szacunek i doceniał to co ma.
Choć w jego internacie nie bardzo było co doceniać. Mieszkał w pokoju bez szyb w oknach i z przeciekającym dachem. Często nie było prądu, nie miał bieżącej wody. Żeby się wykąpać albo wyprać sportowe ciuchy po wyczerpujących treningach, musiał biegać po wodę do studni i taszczyć ją wiadrami na czwarte piętro. Alina starała się przyjeżdżać do niego, kiedy tylko mogła. Gdy zobaczyła, jak mieszka, załamała ręce. Nawet nam, a byliśmy przyzwyczajeni do skromnego życia, wydały się one fatalne. Ale gdy zapytała, czy na pewno chce tam zostać, usłyszała: "Tak mamo".
Wyposażyliśmy go w pościel, ręczną pralkę i zbiornik na wodę. Telefon, przez który rozmawialiśmy, też przywiozła mu mama. Ten w internacie był zepsuty i nikt się nie kwapił, żeby go naprawić.
Dostał wtedy szkołę życia, ale poradził sobie bardzo dobrze. Pokazał, że jest odważny, zdeterminowany i zaradny. Jako dziecko nauczył się różnych praktycznych umiejętności podpatrując dziadka, ojca i wujków. Miał pojęcie o elektryce i hydraulice, a to przydatna wiedza, kiedy masz problemy z prądem i wodą.
Jako siatkarz rozwijał się wręcz błyskawicznie. Zanim skończył 14 lat, był już w kadrze Kuby na mistrzostwa świata juniorów. Nie miał jeszcze 15, a zadebiutował w pierwszej reprezentacji, i to w meczu Ligi Światowej! Kiedy dostał powołanie, byliśmy pewni, że sportowo się obroni. Martwiliśmy się tylko, czy jest fizycznie gotowy. Czy da sobie radę, jeśli na siłowni każą mu podnosić takie same ciężary, jak starszym zawodnikom. Ale ze wszystkim sobie poradził. Może nawet aż za dobrze, bo przez długi czas grał jednocześnie w reprezentacji juniorów i seniorów.
Między 2009 a 2012 rokiem zdobył cały worek medali. Wicemistrzostwo świata juniorów, wicemistrzostwo świata seniorów, wygrane Mistrzostwa Ameryki Północnej, Środkowej i Karaibów, złoto Igrzysk Olimpijskich Młodzieży, srebro Igrzysk Panamerykańskich, brąz Ligi Światowej.
Miło się wymienia te osiągnięcia, ale był wtedy tak obciążony, że zaczął go boleć bark. Staraliśmy się wtedy wspierać go wyjątkowo mocno, bo wiedzieliśmy, że urazy mogą zostawić trwały ślad na psychice tak młodej osoby. Uczulaliśmy, że powinien być swoim własnym psychologiem i lekarzem, bo trenerzy zawsze są bardziej skupieni na wyniku, niż zdrowiu i stanie mentalnym graczy.
Wilfredito długo zaciskał zęby i grał, ale kiedy z Ligi Światowej 2012 wrócił ze skręconą kostką i zamiast na rehabilitację trafił do koszar na półtoramiesięczne szkolenie wojskowe dla sportowców, coś w nim pękło. Postanowił wyjechać.
Kiedy poprosił o nieuwzględnianie go przy powołaniach do reprezentacji, został ukarany czteroletnią dyskwalifikacją. Wciągnęli go też na listę sportowców o specjalnej wartości dla kraju, czyli takich, którzy nie mogą opuścić Kuby. I chcieli wysłać do normalnej służby wojskowej. Dwuletniej!
Ileż my musieliśmy się wtedy nachodzić, żeby udowodnić nasze racje i umożliwić Wilfredo wyjazd. To do jednego urzędu, to do drugiego, to do komisji wojskowej, żeby wykreślili go ze swojego rejestru. Długo nie chcieli mu dać zaświadczenia o ukończeniu szkoły średniej, jeszcze dłużej bronili się przed wydaniem mu paszportu. Ale jest dzieckiem uporu i wytrwałości.
Nawet kiedy już udało się wszystko pozałatwiać i pojechaliśmy z nim na lotnisko, baliśmy się, że to jeszcze nie koniec. Wcześniej zdarzyło się, że dwóch innych siatkarzy już miało wsiadać do samolotu, a w ostatniej chwili ich zawrócono. Bardzo nie chcieliśmy, żeby Wilfredo spotkało to samo. Ale samolot z Wilfredo na pokładzie wzbił się w powietrze i poleciał w stronę Europy. Wtedy poczuliśmy ulgę.
Jego wyjazd wzbudził na Kubie duże kontrowersje. Wiele osób obwiniało Wilfredo seniora, uważało, że to za jego sprawą syn odszedł z reprezentacji. Jednak to była jego samodzielna, autonomiczna decyzja. Przecież wyjeżdżając z kadrą za granicę widział, jak żyją ludzie w innych krajach. Jakie mają domy, samochody, co mogą kupić w sklepach albo zamówić w restauracjach. A on, wicemistrz świata, dostawał kilkanaście dolarów miesięcznie.
Poza tym, że chciał żyć na wyższym poziomie, chciał też rozwijać się jako sportowiec. Na Kubie doszedł już do ściany, musiał pojechać tam, gdzie istniał zawodowy sport z prawdziwego zdarzenia.
No i miał jeszcze jedną wielką motywację - znał już swoją obecną żonę i chciał być razem z nią.
To oczywiste, że na początku obawialiśmy się, jak poradzi sobie w obcym kraju. Szybko się jednak przekonaliśmy, że w Polsce jest mu dobrze. A po pierwszych odwiedzinach u niego, a to było w Kazaniu, wiedzieliśmy, że nie mógł podjąć lepszej decyzji. Zobaczyliśmy inny świat, świat profesjonalnego sportu, którym się zachwyciliśmy.
Bardzo się cieszymy, że na swoją drugą ojczyznę wybrał właśnie Polskę. Czujemy się wyróżnieni, że został jej reprezentantem, bo takich kibiców jak tu nie miałby nigdzie indziej. Pasja Polaków do siatkówki jest rzeczą spektakularną i absolutnie wyjątkową. Bądźcie pewni, że Polska jest głęboko w sercu Wilfredo. I w naszych też.
Kiedy patrzymy, jak gra, widzimy ucieleśnienie siatkarskiej elegancji. Widzimy jego waleczność, którą po części dostał w genach, a po części wykształcił, zmagając się z przeciwnościami losu. Widzimy jego odwagę i determinację, która charakteryzuje ludzi z Santiago.
Jeśli zapytacie nas, czego powinniście nauczyć swoje dziecko, żeby dać mu szansę zostania mistrzem, odpowiemy: nauczcie je odpowiedzialności, wytrwałości, szacunku do innych ludzi, pokory i samodyscypliny. Przypominajcie, że nieustannie trzeba nad sobą pracować, bo nic nie jest dane raz na zawsze. I pomóżcie im znaleźć coś, co pokochają i co nieustannie będzie im dawać radość.
My mieliśmy ogromne szczęście. Trafił nam się chłopak, który w każdej życiowej roli spisuje się wspaniale. Jest wspaniałym sportowcem, wspaniałym przyjacielem, wspaniałym ojcem i wspaniałym synem.
Nie moglibyśmy zakończyć tej historii bez podziękowania Bogu za wszystkie błogosławieństwa i dary, które Wilfredo od niego dostał. I bez podziękowania wszystkim osobom, które pomagały naszemu synowi na jego drodze. Jesteśmy im wdzięczni z całego serca.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)