Grzegorz Wojnarowski: Styl robi różnicę. Czas na odważną decyzję (komentarz)

WP SportoweFakty / Anna Klepaczko / Na zdjęciu: Ferdinando De Giorgi
WP SportoweFakty / Anna Klepaczko / Na zdjęciu: Ferdinando De Giorgi

Styl robi różnicę. Bardzo słaby styl, w jakim Polacy przegrali ME, to dla mnie koronny argument za tym, by podziękować Ferdinando De Giorgiemu za pracę. Długo stawialiśmy na zagranicznych trenerów. Najwyższy czas sprawdzić, jak poradzą sobie nasi.

Niedziela, 3 września 2017 roku, do północy pozostało niewiele ponad 30 minut. Finał siatkarskich mistrzostw Europy, który zdaniem wielu miał zakończyć się szybkim zwycięstwem Rosji, dzięki dzielnie walczącym Niemcom przeciągnął się do dwóch i pół godziny. Ostatnie piłki piątego seta należały jednak do odmłodzonej drużyny trenera Siergiejaa Szlapnikowa. Gdy Maksim Michajłow skończył meczbola, wąsaty szkoleniowiec o posturze sybaryty utonął w objęciach swoich zawodników.

Środa, 30 sierpnia 2017 roku, kilka dni przed finałem. Polacy, gospodarze mistrzostw, po zadziwiająco jednostronnym meczu przegrywają w barażu o ćwierćfinał ze Słowenią 0:3. W spotkaniu z drużyną, od której mieli być silniejsi, sprawiali wrażenie bezradnych. A zaraz po spotkaniu - porażonych tą bezradnością. I faktem, że z turnieju odpadli tak szybko i w tak beznadziejnym stylu.

Kapitan Michał Kubiak szedł przez strefę mieszaną z rękami splecionymi wysoko nad głową i wzrokiem wbitym w ziemię. Pod nosem, nie chcąc pewnie, by ktokolwiek usłyszał, rzucił tylko soczystym przekleństwem, którego pierwszą część tworzy słowo "ja". Oczekujący na wywiad przed kamerami Polsatu Łukasz Kaczmarek był wzorcem z Sevres dla powiedzenia "wyglądać jak zbity pies". Przytknął czoło do ściany i zamknął oczy, jakby chciał zamienić się w małe dziecko, które myśli, że kiedy je zamknie, nikt go nie widzi.

Oczy szkliły się młodemu Bartłomiejowi Lemańskiemu, z którym rozmawiałem po spotkaniu, podobnie jeszcze młodszemu Kubie Kochanowskiemu - ten drugi stosunkowo niedawno opuścił spalską Szkołę Mistrzostwa Sportowego i tłumacząc się z porażki przywoływał na myśl ucznia, który boi się spojrzeć rodzicom w oczy, bo właśnie musi im powiedzieć o jedynce z matematyki.

ZOBACZ WIDEO: Bartłomiej Lemański: Każdy z nas zostawił na parkiecie całe serce

W tym całym smutnym pejzażu wrażenie najmniej przybitego sprawiał główny inżynier machiny, która miała wzlecieć wysoko, a z impetem runęła na ziemię kilka sekund po wzbiciu się w powietrze. Trener Ferdinando De Giorgi nie wyglądał na człowieka zdruzgotanego, człowieka tuż po dotkliwej klęsce. Wyglądał, jakby przegrał mecz. I tyle. Nie uderzył się w pierś, nie przyznał, że zawalił, choć dla wszystkich było to oczywiste. Dzień później stwierdził natomiast, że sport drużynowy to nie matematyka i ciężka praca nie zawsze ma odzwierciedlenie w wynikach.

Niedostateczne przygnębienie i brak samokrytyki nie są jeszcze wystarczającymi powodami, by pozbawić kogoś stanowiska, to była domena czasów słusznie minionych. Fakt, że przez poziom, na jaki De Giorgi sprowadził polską kadrę, na wydawanym przez nas niedzielnym balu generalnym bawili się inni, to też mimo wszystko za mało. Powodów, by podziękować Włochowi za prowadzenie reprezentacji, jest więcej.

Można wymieniać je długo. Można mówić, że w drużynie "Fefe" nie było ognia, że nasi siatkarze grali tak, jakby w zespole nie było atmosfery, że Włoch w jakiś sposób pozbawił Biało-Czerwonych duszy, a przecież bezduszna polska drużyna nigdy nie wygrała niczego i w żadnym sporcie.

Można pisać, że im dłużej De Giorgi prowadził naszą reprezentację, tym gorzej ona grała. Zaczęło się przecież całkiem nieźle, od zwycięstw z Iranem, Brazylią i Włochami. A potem, z nielicznymi wyjątkami, patrzenie na grę Polaków coraz bardziej frustrowało. Aż wreszcie w ME, w przegranych spotkaniach z Serbią i Słowenią, po prostu bolało.

Można też krytykować wybory personalne De Giorgiego, z których najbardziej kontrowersyjnym było pominięcie w kadrze na mistrzostwa Aleksandra Śliwki. Młody przyjmujący błysnął w ostatnim sprawdzianie Polaków przed turniejem, wygranym 3:2 meczu z Rosją, ale selekcjoner i tak postanowił postawić na niewyraźnego w kadrze już od dawna Rafała Buszka.

Można wskazać, że najbardziej na mistrzostwach zawiedli ci, na których Włoch stawiał najmocniej. Dawid Konarski był cieniem samego siebie, Bartosz Kurek nie pokazywał nawet połowy swoich możliwości, słabo wyglądał Fabian Drzyzga, nawet chodzący dynamit Michał Kubiak był jakiś taki przygaszony. W momencie próby w Memoriale Wagnera, gdy Polacy przegrywali z Rosją 0:2, losy spotkania musieli odwracać rezerwowi - Łukasz Kaczmarek, Grzegorz Łomacz czy Artur Szalpuk. Potem, już w turnieju, "szóstkowi" gracze nadal rozczarowywali, ale De Giorgi i tak trzymał ich na boisku dłużej, niż powinien. W barażu ze Słowenią w drugim secie było już tak źle, że z całej wyjściowej szóstki na placu gry został tylko Mateusz Bieniek. Tym razem wyniku nie dało się uratować. Słoweńcy na tle wszystkich naszych graczy wyglądali jak profesorowie. A przecież dzień później ich ćwierćfinał z Rosją wyglądał jak rozmowa gołego tyłka z batem.

Dla mnie najważniejszym argumentem ze wszystkich jest styl, w jakim przegraliśmy te mistrzostwa. Styl robi różnicę. Jasne, można przegrać, można zawalić najważniejszą imprezę w sezonie, ale nie można dać się zbić do zera w wielkim meczu na Stadionie Narodowym, tak długo zapowiadanym jako święto polskiej siatkówki. Nie można w spotkaniu o wszystko z drużyną spoza ścisłej europejskiej czołówki być porażająco bezradnym, nie mieć absolutnie żadnych argumentów. Nie można na własnej imprezie pokazać się jako drużyna, która jest w stanie wygrywać tylko ze środkiem tabeli europejskiej drugiej ligi.

Tak słabo grającej reprezentacji Polski, jak w mistrzostwach Europy 2017, nie widziałem od bardzo dawna. Poprzedni zagraniczni selekcjonerzy - Raul Lozano, Daniel Castellani, Andrea Anastasi i Stephane Antiga - mieli z naszą drużyną lepsze i gorsze momenty, każdy z nich coś wygrał i dopiero potem rozczarowywał. De Giorgi rozczarował od razu i to w dwóch kolejnych imprezach, bo przecież przed ME nie udała mu się też Liga Światowa.

U schyłkowego Antigi, na Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro, Biało-Czerwoni grali na wysokim poziomie w większości elementów, a od ścisłej światowej czołówki odstawali w zagrywce. U De Giorgiego odstawaliśmy i w serwisie, i we wszystkim innym. Żaden z naszych siatkarzy nie był w wysokiej formie. Bez wyjątku, tyczy się to także chwalonego w czasie turnieju Łukasza Kaczmarka, stać ich było tylko na "momenty". A jeśli nikt nie gra na swoim dobrym poziomie, to znaczy, że gdzieś pomylił się trener.

Na początku pracy Włocha dużo mówiło się o jego twardej ręce, o długich, wyczerpujących treningach. Ale może to, co świetnie sprawdziło się w ZAKSIE Kędzierzyn-Koźle, nie mogło doprowadzić do sukcesu reprezentacji, w której kluczowa jest atmosfera w zespole i psychologiczne zdolności szkoleniowca.

Styl, w jakim przegraliśmy swoje własne mistrzostwa, nie pozwala mi wierzyć w sens dalszej pracy De Giorgiego z kadrą. Co z tego, że pracował krótko, skoro wyniki pokazują, że pracował źle? Co z tego, że na treningach pracował z zawodnikami długo, skoro potem gra Polaków była wodą na młyn dla tych, którzy uważają, że lepiej mądrze stać, niż głupio biegać?

Bartosz Kurek już po odpadnięciu naszej drużyny z turnieju powiedział, że pomysł De Giorgiego na reprezentację, pomysł oparty na ciężkiej pracy, był według niego dobry, a zmiana selekcjonera i zmiana tego pomysłu nie daje żadnej gwarancji sukcesu. Oczywiście, byłoby to pewne ryzyko, ale jak dla mnie ryzykujemy więcej pozostawiając kadrę w rękach "Fefe". Jeden sezon słabej gry i bardzo słabych wyników jeszcze jakoś przeżyjemy. Na kolejny już nie możemy sobie pozwolić.

W poprzednich latach zarząd Polskiego Związku Piłki Siatkowej miał więcej argumentów przemawiających za zostawieniem na stanowisku Lozano, Castellaniego, Anastasiego czy Antigi, niż teraz ma za De Giorgim. W zasadzie jedyny jest taki, że nowy selekcjoner przepracował dopiero kilka miesięcy.

Jak dla mnie argument to słaby i nie dziwię się, że PZPS skłania się ponoć ku zwolnieniu Włocha i przekazaniu reprezentacji w ręce polskiego szkoleniowca. Być może będzie to dotychczasowy asystent De Giorgiego Piotr Gruszka. Jestem za. Gruszka to facet, który rozegrał w siatkarskiej reprezentacji najwięcej meczów w historii, dla niego to całe życie. Jako trener na pewno wyszedłby z siebie, żeby Polska znów wdrapała się na podium wielkiej imprezy. A po druzgoczącej klęsce na pewno nie wyglądałby tak, jakby nic specjalnego się nie stało.

W całej światowej czołówce mamy teraz taki trend, żeby stawiać na swoich. Rosjanie po nieudanych próbach z Zoranem Gajiciem i Daniele Bagnolim już od blisko dekady nawet nie myślą o trenerach z zagranicy. Włosi i Brazylijczycy raczej rozsyłają po świecie własnych szkoleniowców, niż powierzają swoją kadrę cudzym. Francuzi mają Francuza, Serbowie Serba, Amerykanie Amerykanina, Bułgarzy Bułgara, a Belgowie Belga. A my, choć okrzyknęliśmy się "Volleylandem", od dwunastu lat nieprzerwanie zrzucamy odpowiedzialność za drużynę narodową na obcokrajowców. Fakt, swego czasu było to konieczne i dało bardzo dobre efekty. Ten czas, czas potrzebny na naukę, już jednak minął. Najwyższa pora sprawdzić, czego się nauczyliśmy.

Źródło artykułu: