[b]
Z Apeldoorn - Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty[/b]
1/8 finału mistrzostw Europy 2019 była najlepszym jak do tej pory występem Wilfredo Leona w kadrze. Choć Hiszpanie nie są przeciwnikiem z wysokiej półki, to 19 punktów w trzech krótkich setach, w tym aż 7 asów serwisowych, robi wrażenie. A przecież statystyki nie oddają tego, jak siatkarz Sir Safety Perugia prezentował się na boisku. Grał z wdziękiem i gracją, kipiał pozytywną energią. Dumny byłby z niego nawet sam Muhammad Ali, bo fruwał jak motyl, a kąsał jak pszczoła.
- To był mecz Wilfredo. Wszystko czego się dotykał, zamieniał w złoto. Zagrał fenomenalne spotkanie - chwalił kolegę kapitan polskiej drużyny Michał Kubiak. - Chłopak blokował, atakował, serwował. Na pewno był naszym MVP - mówił rozgrywający Fabian Drzyzga.
Gdy Leon rozmawiał po spotkaniu z dziennikarzami, w swoim stylu wtrącił się Vital Heynen. Objął swoją gwiazdę i rzucił po polsku w stronę kamer: - Czy jest możliwe serwować tak pięć razy? - Możliwe, ja to pokazałem - z uśmiechem na ustach odparł bohater meczu.
ZOBACZ WIDEO: Mistrzostwa Europy siatkarzy. Drzyzga krytycznie o decyzji organizatorów. "Słabe, że tak traktują polskich kibiców"
Wydaje się, że choć Wilfredo gra w drużynie mistrzów świata ledwie dwa miesiące, dla wielu polskich kibiców ich ukochanym siatkarskim dzieckiem jest właśnie to adoptowane. W holenderskich halach nasi fani nie potrzebują pomocy "wodzireja", żeby przed zagrywkami Kubańczyka z polskim paszportem zacząć skandować jego nazwisko. W meczu przeciwko Hiszpanom dołożyli do swojego repertuaru jeszcze okrzyk "Asa Leon, asa!", a as Leon spełnił ich prośbę aż siedem razy.
To właśnie do reprezentanta Polski z numerem 9 na plecach ustawia się najdłuższa kolejka po autograf i zdjęcie, a że to człowiek wyjątkowo grzeczny i dobrze wychowany, odmawia tylko wtedy, kiedy już naprawdę musi. Bo Leon na boisku i poza nim to dwie różne osoby.
Gdy gra, jest "nabuzowany", bezlitosny, czasem wydaje się nawet arogancki i butny. Jest prawdziwym lwem, po części również wilkiem - Ryszard Bosek powiedział o nim niedawno, że to taki pan Wolf z "Pulp Fiction", który przychodzi posprzątać krwawy bałagan, zanim ktokolwiek się zorientuje. Ale kiedy mecz się kończy, zamienia się w serdecznego i ciepłego człowieka. Bliżej niż do króla drapieżców czy groźnego specjalisty od brudnej roboty jest mu do sympatycznego Simby z disneyowskiego "Króla Lwa". A Simby nie da się przecież nie lubić.
O tym, że najmłodszy stażem polski siatkarz jest w swoim sporcie zjawiskiem wykraczającym daleko poza granice naszego kraju, świadczy niezwykły obrazek, jaki można było zobaczyć w katakumbach Omnisport Areny w Apeldoorn. Gdy Leon skończył udzielać wywiadów, w kolejce do niego ustawili się nie kibice, a... zawodnicy reprezentacji Hiszpanii. Jeden po drugim obejmowali swojego oprawcę, ale pewnie również idola, i z radosnymi twarzami stawali do wspólnej fotki.
Lew Leon to jak do tej pory numer 1 w reprezentacji Polski, ale w całych mistrzostwach Europy jest numerem 2. Jakby się nie starał, kibiców biało-czerwonej drużyny nie przebije. To, co dzieje się w Holandii, jest absolutnym precedensem w światowej siatkówce. Jeszcze nigdy w czasie turnieju rozgrywanego poza granicami swojego kraju Polacy nie mieli tak ogromnego wsparcia. A jeśli nie mieli go Polacy, to nie miał go nikt.
W Rotterdamie na mecze ekipy Heynena przychodziło po kilka tysięcy kibiców. Najwięcej na spotkanie z Holandią, gdzie zdaniem Michała Kubiaka mogło ich być nawet 10 tysięcy. W Amsterdamie przychodziło ich mniej, ale tylko dlatego, że tamtejsza Sporthallen Zuid była po prostu mała (2,5 tysiąca) i nie powinna była zostać jedną z aren mistrzostw. W Apeldoorn znów przychodzi ich tyle, ile może pomieścić 6,5-tysięczna hala.
Przyszłoby jeszcze więcej, ale w dzień meczu z Hiszpanią już od wczesnego ranka na drzwiach wisiały kartki z napisem "wyprzedane". Ci, którzy zdążyli kupić bilety, stworzyli w obiekcie, który tak naprawdę jest kolarskim welodromem, niesamowity kocioł.
- Gdy staliśmy na boisku i próbowaliśmy rozmawiać między sobą, nie było nic słychać. Musieliśmy podchodzić i krzyczeć koledze do ucha, żeby móc się skomunikować - opowiadał Kubiak, który rozmowę zaczął zresztą od prośby, by mówić do niego głośno, bo słuch ma przytępiony.
- Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że mamy takich kibiców. W siatkówce takich nie ma nikt. Za to im serdecznie dziękujemy. Chcielibyśmy, żeby w poniedziałek znów przyszli i żebyśmy w ćwierćfinale przeciwko Niemcom grali przy 6 tysiącach polskich fanów - zaapelował kapitan drużyny. Taką samą prośbę miał trener Heynen, który poprosił o jeszcze jedno - żeby wszyscy, którzy sprzyjają Polsce, ubrali się w poniedziałek na czerwono, ponieważ czerwoni częściej wygrywają.
Niemcy będą pierwszym naprawdę trudnym przeciwnikiem Polaków na tych mistrzostwach, ale to oni mają więcej powodów do obaw. Jeśli Biało-Czerwoni nadal będą mieli takie wsparcie trybun, a to akurat więcej niż pewne, jeśli nasi siatkarze wciąż będą bawić się grą i wykonywać kolejne akcje z szerokimi uśmiechami na twarzach, to naszym rywalom biada.
A jeśli jeszcze do tego Wilfredo Leon wciąż będzie fruwał jak motyl i kąsał jak pszczoła... Rumble young man, rumble!
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)