[b]
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Był pan w drużynie mistrzów świata juniorów, z których, co bardzo nietypowe, aż dziewięciu trafiło do pierwszej reprezentacji.
[/b]
Sebastian Świderski, prezes Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle, wicemistrz świata z 2006 roku, dwukrotny uczestnik igrzysk olimpijskich: To prawda, to był początek wielkich zmian. W 1996 roku zdobyliśmy mistrzostwo Europy, rok później w Bahrajnie mistrzostwo świata juniorów. Ale do pierwszej kadry trafiliśmy, bo mieliśmy talent i katorżniczo pracowaliśmy. Zdarzało się, że trenowaliśmy na hali dłużej, niż spaliśmy. Trener Mazur miał "wojskowy" styl. Wzorował się na Hubercie Wagnerze. Zdarzało się, że rano wychodziliśmy w góry na sześć, siedem godzin. Potem trenowaliśmy trzy godziny na hali, następnie na siłowni, a wieczorem "dla rozluźnienia" dwie, trzy godziny małych gier jeden na jednego albo dwóch na dwóch, w których też trzeba było dawać z siebie wszystko, bo nikt nie chciał być najgorszy i dostać dodatkowych obowiązków. Zdarzało się, że kończyliśmy zajęcia o 23:30, a następnego dnia już o 7 mieliśmy pobudkę.
Opowieść o trenerze Ireneuszu Mazurze, który potrafił przyłożyć antenką z siatki za źle wykonane ćwiczenie to legenda, czy jest w tym trochę prawdy?
Sama prawda. Ale to raczej służyło do dyscyplinowania krnąbrnych zawodników.
Pan kiedyś oberwał?
Tak, ale nie antenką.
Za co?
Teraz się z tego śmieję, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Czekaliśmy na spóźniony autokar, który miał nas zawieźć na halę. Trener Mazur postanowił wykorzystać ten czas, żeby zrobić nam rozgrzewkę. Jak autokar w końcu przyjechał, dyżurni nie wnieśli do niego torby lekarskiej. Jeden ze starszych zawodników wkurzył się o to i wchodząc do pojazdu przeklął. Trener to usłyszał, przyszedł na tył autobusu, nie bawił się w śledztwo. Jak nas tam siedziało pięciu czy sześciu, tak każdy dostał.
Mazur został potem selekcjonerem pierwszej reprezentacji. To on prowadził was w pamiętnych kwalifikacjach do igrzysk w Sydney, gdy najpierw pokonaliście w Katowicach aktualnych mistrzów olimpijskich Holendrów, a dzień później przegraliście z Jugosławią, mimo że w czwartym secie prowadziliście 23:17.
Odpadliśmy z walki o igrzyska w dziwny sposób. Dyktowaliśmy warunki na boisku, a potem wszystko się rozpadło i nie mogliśmy zrobić przejścia. Przegraliśmy tego seta i cały mecz. A Jugosławia zdobyła w Australii złoty medal. Kilka lat później, już za trenera Raula Lozano, przegraliśmy z tym samym rywalem w podobny sposób. Wtedy było 2:0 dla nas i 22:17 w trzecim secie, a skończyło się 2:3. W Katowicach Paweł Zagumny wystawiał piłki do wszystkich po kolei i nikt nie kończył. W Belgradzie zachował się inaczej i większość wystaw w końcówce posłał do mnie. I też skończyło się źle.
Do Sydney nie pojechaliście, ale to już był czas, kiedy wasza drużyna budziła w Polsce ogromne zainteresowanie. Byliście zaskoczeni, że choć jeszcze niczego w dorosłej siatkówce nie wygraliście, ludzie bili się o bilety na wasze mecze?
Bardzo! Pamiętam nasz pierwszy mecz w Lidze Światowej. 1998 rok, rywalem Rosja. Spodziewano się ich szybkiego zwycięstwa, a doprowadziliśmy do tie-breaka i wygraliśmy. Końcówki nie dało się nawet obejrzeć w telewizji. Transmisję ucięto, gdy mecz jeszcze trwał, bo stacja, która transmitowała spotkanie, nie spodziewała się, że potrwa tak długo. Tym zwycięstwem nad rywalem, z którym Polacy zawsze chcą wygrywać, przekonaliśmy do siebie kibiców. Już w kolejnym tygodniu na nasze mecze w "Spodku" przyszło kilka tysięcy ludzi. I tak już zostało, że na swoich halach zawsze gramy przy pełnych trybunach. Ma też znaczenie to, że wtedy jako jedyna polska reprezentacja byliśmy w stanie wygrywać z najlepszymi na świecie.
Na przykład z Brazylią w 2002 roku, też w "Spodku". To tylko wzmacniało legendę. Status drużyny, która już za chwilę będzie wielka.
Brazylia, która w tamtym czasie na wielkich imprezach zgarniała prawie wszystko, wyzwalała w nas ogromną adrenalinę. W tamtym roku udało się nam ograć ich trzy razy - dwa razy u siebie po 3:2 i raz na wyjeździe 3:0. Ostatnio oglądałem powtórkę jednego z meczów w Katowicach. Co sobie wtedy myślałem? Dlaczego tak dużo psujemy. A już tak na poważnie, że wtedy siatkówka była innym sportem. Wolniejszym i bardziej siłowym. Ostrzeliwało się serwisem jednego zawodnika, w ataku trzymało kierunek i tyle. To właśnie Brazylijczycy pokazywali wtedy, że można inaczej, że można grać szybką, techniczną siatkówkę i to przynosi efekt. Inni potrzebowali kilku lat, żeby nauczyć się takiego grania. Ale nam nawet tym siermiężnym stylem udawało się od czasu do czasu ich ograć.
Ta wygrana 3:0 w Brazylii chyba dla was była szokiem.
Zwłaszcza że ledwie tydzień wcześniej dwa razy przegraliśmy po 0:3 z Argentyną, która była dużo niżej notowana. Tylko że tam sędziowanie było skandaliczne. Wtedy nie było systemu challenge, niewiele było trzeba, żeby pilnować wyniku. Do tego ciągłe pokazywanie autu, gdy piłka po naszych atakach lądowała w boisku. Nawet nie próbowaliśmy z nimi rozmawiać, bo oni nie potrafili wysłowić się po angielsku. Złość, którą wywołali w nas wtedy arbitrzy z Meksyku i Kuby, wyładowaliśmy na Brazylijczykach.
Potem przyszły wasze pierwsze igrzyska. W Atenach w 2004 roku ogrywacie
Serbię i Czarnogórę 3:0, a potem niestety zeszło z was powietrze.
Tamten mecz z Serbami graliśmy bardzo wcześnie, o 9 rano. Dla nich to było zdecydowanie za wcześnie, pokonaliśmy zespół, który chyba jeszcze spał na boisku. Potem zaczęły się komentarze, że to jest ten czas, że będziemy walczyć o złoto. Dla nas to było za dużo do udźwignięcia. Do tego mieliśmy problem wewnątrz zespołu. Nie było dobrej atmosfery, a to przekłada się na grę.
Ten problem to Piotr Gabrych? Wtedy MVP polskiej ligi, który do kadry trafił przed igrzyskami, w wieku 32 lat.
Nie dogadaliśmy się z nim. Nie było to możliwe, skoro on łamał nasze wewnętrzne regulaminy. Najbardziej zabolało nas to, co stało się na samym początku igrzysk. Dostaliśmy zakaz udziału w ceremonii otwarcia. Wszyscy uszanowali tę decyzję trenera, choć byłoby to dla nas wielkie święto. A Piotr poszedł na ceremonię.
To prawda, że Michał Bąkiewicz, który mieszkał z Gabrychem w jednym pokoju, w pewnym momencie miał go tak dość, że wystawił mu walizki za drzwi.
Walizki wystawiliśmy mu wszyscy. Oglądaliśmy razem ceremonię otwarcia na rzutniku na ścianie, łezka kręciła się w oku, że nie możemy tam być. W pewnym momencie telewizja pokazała Piotra maszerującego obok innych polskich sportowców. Nasza złość na niego była tak wielka, że chcieliśmy mu pokazać, że zrobił źle. Uznaliśmy, że walizki za drzwiami lepiej do niego przemówią niż słowa, które często do niego nie docierały.
Pan, mimo nie najlepszej atmosfery w zespole, grał w Atenach bardzo dobrze. Tylko to był ten czas, kiedy zdrowia zaczynało już brakować.
Człowiek nigdy nie potrafił powiedzieć sobie dość, spasować w meczu ligowym czy reprezentacyjnym. Zamiast się porządnie wyleczyć tylko się podleczyłem, bo miałem z tyłu głowy, że muszę być gotowy na kadrę, że koledzy na mnie liczą. To nie była dobra droga, bo zdrowie przestało pomagać, zacząłem grać gorzej i mieć do siebie o to pretensje.
W Atenach między meczami lekarze kadry musieli stawiać pana na nogi. Może gdyby był pan w pełni zdrowy, w ćwierćfinale nawiązalibyście walkę z Brazylią?
Może tak. Jednak Brazylijczycy na wielkich imprezach grali wtedy jak maszyny. Mieli zwykle jedno słabsze spotkanie, które tylko ich scalało i motywowało. Ale w Atenach to nie był mecz przeciwko nam. Tak samo jak dwa lata później w finale mistrzostw świata. Wtedy też nie mieliśmy nic do powiedzenia. W Japonii byliśmy bardzo nastawieni na to, że z nimi powalczymy, a oni wybili nam siatkówkę z głów. Byli lepsi w każdej akcji, nie dało się nic zrobić.
Finał mistrzostw świata z 2006 roku to mecz, po którym czuł się pan najbardziej bezradny?
Myślę, że tak. Ręce nam może nie opadły, ale faktycznie czuliśmy się bezradni, bo choć przez cały turniej graliśmy tak dobrze i ograliśmy wszystkich, Brazylii nic nie byliśmy w stanie zrobić.
Ale w odróżnieniu od igrzysk w Atenach, z mistrzostw w Japonii wracaliście w radosnych nastrojach. Co takiego zmienił w was Raul Lozano, że w końcu wywalczyliście medal wielkiej imprezy?
Pokazał rzeczy, na które wcześniej nikt nie zwracał uwagi. Że można grać bardzo szybko, tak jak Brazylia. Że jak będziemy tak grać, staniemy się lepszą drużyną. Kładł duży nacisk na powtarzalność i na przygotowanie taktyczne. Na jego życzenie została dla nas zakupiona specjalna siłownia. Dłuższe łóżka, bo wcześniej jakoś nikt nie wpadł na to, że siatkarz potrzebuje takiego, które ma 210 centymetrów długości, a nie 190. Lozano wymusił to na naszej federacji. To wszystko razem złożyło się na ten trochę lepszy poziom naszej gry, który pozwolił nam zostać wicemistrzami świata.
Polscy trenerzy mówią, że Lozano dostawał to, co chciał, bo był obcokrajowcem. A jak oni wcześniej prosili o te same rzeczy, byli zbywani.
To świadczy o naszej narodowej słabości. Przyjeżdża do nas ktoś z zagranicy i może więcej. Do tej pory tak jest. Michał Winiarski, gdy bierze czas w trakcie meczu, mówi do drużyny po angielsku, choć ma w zespole jednego obcokrajowca. Może dlatego, że jak nasz zawodnik słyszy inny język, to bardziej się skupia na tym, co trener mówi.
Wróćmy jeszcze do roku 2006 i Japonii. Pytanie o najbardziej pamiętny mecz jest chyba formalnością, bo wiadomo, że wskaże pan na spotkanie z Rosją.
Nie może być inaczej. System był taki, że mogliśmy pogrzebać szanse na awans do półfinału przegrywając to jedno spotkanie. Rosjanie też byli pod ścianą, więc postawili wszystko na jedną kartę. Na początku strasznie "siedziała" im zagrywka i przegraliśmy dwa sety do 19. Potem oni się rozluźnili, a u nas weszli rezerwowi, o których rywal miał mało informacji, bo Piotrek Gruszka i Grzesiek Szymański wcześniej grali bardzo mało. Zaczęliśmy grać lepiej, oni się trochę pogubili. I to wystarczyło do zwycięstwa. To był nasz wielki mecz i wielki sukces.
Co pan czuł, oglądając to spotkanie z ławki rezerwowych od końcówki drugiej partii?
Niewiele pamiętam, bo po zejściu z boiska organizm odmówił posłuszeństwa. Miałem taki spadek cukru, że leżałem gdzieś z boku obłożony lodem. "Reanimowano" mnie podając płyny i batony energetyczne. Przeleżałem tak całego trzeciego seta. Potem bardzo się denerwowałem, chyba jak każdy polski kibic, który to spotkanie oglądał.
Z czego wynikało to zasłabnięcie?
Tak czasami bywa. Sportowcy mają to do siebie, że zużywają bardzo dużo energii i bywają chwile, że nagle odcina prąd. Od początku graliśmy ten turniej praktycznie jednym składem. Miałem w nogach siedem pełnych spotkań, do tego sporo podróży, bo mecze rozgrywaliśmy w różnych miastach. Swoje zrobiła też waga spotkania i wysiłek włożony w walkę z rywalem, który przez dwa sety grał jak z nut.
Nigdy nie zapomnę, że to właśnie wtedy najwięcej osób z innych działów Wirtualnej Polski przyszło śledzić mecz na redakcyjnym telewizorze, a pan pewnie nigdy nie zapomni wyjścia na halę przylotów lotniska Okęcie, gdy wracaliście do kraju jako wicemistrzowie świata.
To było niesamowite, że tylu ludzi przyszło nas witać. Chyba każdy z nas się wzruszył. Były tam też nasze rodziny. Moja żona akurat nie mogła przyjechać, dlatego kwiaty, które otrzymałem, wręczyłem żonie menadżera Kuby Malkego. I ktoś zrobił zdjęcie, które w mediach podpisywano "Sebastian Świderski wita się ze swoją małżonką". Żona miała trochę żal, że ktoś się pod "podszywa", musiałem się tłumaczyć. Ale wielkiego kryzysu w rodzinie nie było.
Po Japonii do igrzysk w Pekinie jeszcze pan dotrwał, ale kolana coraz częściej dawały o sobie znać.
Akurat w Pekinie nie kolana były problemem. W pierwszym meczu turnieju, z Niemcami, cofając się do obrony zrobiłem dziwny przyruch i albo stłukłem żebra, albo naciągnąłem jakiś mięsień międzyżebrowy. Do dziś tego nie wiem, bo nie robiliśmy prześwietlenia. Przed każdym kolejnym spotkaniem lekarz reprezentacji ostrzykiwał mi to bolące miejsce lidokainą. Zdarzało się, że robił to w trakcie meczów. To kolejny przykład, że w tamtym czasie gra była dla mnie ważniejsza niż zdrowie. Wtedy zastrzyki i tabletki przeciwbólowe pozwalały jako tako funkcjonować. Niestety, turniej znów skończył się dla nas na ćwierćfinale z Włochami.
Wtedy miał pan największy żal straconej szansy?
Tak. Nie czuliśmy się słabsi od Włochów. Mieliśmy poczucie, że dobrze się nam z nimi gra. Zadecydowały dwie feralne dla nas akcje w tie-breaku. Najpierw Valerio Vermiglio przepycha piłkę między rękami Łukasza Kadziewicza po świetnej zagrywce Mariusza Wlazłego, potem Michał Winiarski atakuje bez bloku, Luigi Mastrengelo wystawia ręce i wyblokowuje piłkę, a kilka chwil później Matteo Martino kończy cały mecz. Dla nas ta porażka to był policzek. Bardzo to przeżyliśmy.
Jak odreagowywaliście?
Zaraz po nas, też w ćwierćfinale, odpadli piłkarze ręczni. A że mieszkaliśmy blisko siebie, wieczorem razem przeżywaliśmy tę złość. Kilku z nas zaraz po powrocie do wioski zaczęło szukać szybszego powrotu do domu. Po prostu nie chcieliśmy już tam być. Ja wróciłem z Danielem Plińskim i chyba z Łukaszem Żygadłą dzień lub dwa dni po przegranej z Włochami bezpośrednim lotem do Berlina.
Kiedy skończyło się pana granie w kadrze?
Rok po igrzyskach w Pekinie. Przed mistrzostwami Europy w Turcji, które nasza drużyna wygrała. W sparingu z Bułgarią w Bełchatowie zerwałem achillesa i to był początek końca kariery. Dziwna sytuacja. Tydzień wcześniej byłem na badaniach, bo bolał mnie lewy achilles. Prawy, którego potem zerwałem, był zdrowy, nic nie wskazywało, że może się stać coś złego. Lewy miał stan zapalny, jakieś mikrourazy. A do dziś jest cały.
Zdrowia, które zostało w reprezentacji Polski, dziś czasem brakuje?
Bolą kolana, stawy skokowe, achilles, odczuwam zmiany pogody. Jednak największe problemy mam z kręgosłupem, który przez całą moją karierę się nie odzywał. Potem miało się to skończyć operacją, jednak spotkałem na swojej drodze osobę, która pokazała mi, jak ćwiczyć i czego unikać. Dzięki temu na razie udało się odroczyć zabieg.
Ten kręgosłup to chyba nie od siedzącej pracy?
Mam wrodzoną wadę, kręgozmyk. Jednak obudowanie kręgosłupa mięśniami sprawiło, że w czasie kariery jej nie odczuwałem. Jak zacząłem mniej trenować, a w pewnym w ogóle, wada dała o sobie znać. Na początku myślałem, że to przemęczenie, zbyt wiele godzin spędzonych w pozycji siedzącej. Badania wykazały, że to ta wada, że nie mogę tylko i wyłącznie siedzieć za biurkiem. Muszę cały czas wykonywać ćwiczenia, niektóre nawet codziennie, żeby mięśnie trzymały kręgosłup.
Pana najmniej przyjemne wspomnienia z czasów kariery dotyczą nie tyle porażek, co urazów?
Nie bez powodu, jak składamy sobie życzenia, to na pierwszym miejscu życzymy zdrowia. W sporcie kontuzje będą zawsze. One z jednej strony hartują organizm, głowę, charakter, z drugiej wyniszczają.
Wiedząc, jak ważna jest pełna sprawność, by móc grać na najwyższym poziomie, ma pan pewnie szczególny szacunek do jednego ze swoich zawodników, Davida Smitha. Amerykanin jest osobą niedosłyszącą, a mimo to od lat gra w reprezentacji USA.
To nie tylko fenomenalny zawodnik, ale i wspaniały człowiek. Jego niepełnosprawność nie przeszkadza mu w graniu na najwyższym poziomie. Co więcej, w pewnych sytuacjach chyba mu nawet pomaga. Na niektórych halach doping jest bardzo głośny, może przeszkadzać w graniu, ale nie jemu, bo David tego dopingu nie słyszy.
W reprezentacji Polski grał pan z innym siatkarzem, który osiągnął bardzo wysoki poziom mimo pewnej ułomności. Jarosław Stancelewski nie widział na jedno oko.
Widział na to oko, ale tylko zarysy, tak jakby patrzył przez mgłę. Ale jemu, tak jak Davidowi, też to czasem pomagało. Nie patrzył na rozgrywającego, grał "na czuja", a że miał go jak mało kto, w bloku bardzo często robił duże wyniki. Mówi się, że jak ktoś traci jeden ze zmysłów, inne się wyostrzają. I Jarek jest na to przykładem. Widział gorzej, ale miał czucie bloku jak mało kto i świetnie odczytywał zamiary przeciwnego rozgrywającego.
Po karierze zawodniczej najpierw został pan trenerem, potem prezesem. Wygląda na to, że w tej drugiej roli się pan sprawdza, bo rządzi pan najsilniejszym klubem w Polsce.
Cieszę się z tego bardzo, chociaż na miano "najsilniejszych" pracują ciężko wszyscy w klubie. Zaczynaliśmy budować drużynę od podstaw, gdy przyszedł Ferdinando de Giorgi. Zawsze podobała mi się praca, jaką wykonywał we Włoszech. W Perugii i Maceracie to on był moim trenerem. Stworzył zespół, który pokazał, że można wygrywać z bogatszymi. Poziom, na który weszliśmy w 2015 roku, utrzymujemy do dziś.
Pandemia bardzo utrudnia panu pracę?
Chyba cały sport i każdy klub sportowy odczuł pandemię i zmagał się w jej czasie z jakimiś trudnościami. Moim postanowieniem na ten czas było, że nikogo nie zwolnię. Musieliśmy jednak obniżyć wynagrodzenia, bo nasz budżet został zredukowany. Spadły wpływy z biletów, z karnetów, niektórzy sponsorzy mocno ograniczyli swoje wsparcie. Dobrze że w tych trudnych czasach możemy liczyć na wsparcie głównego sponsora i właściciela Klubu, którym jest Grupa Azoty ZAK S.A.
Poziom sportowy drużyny pozostał jednak wysoki. Widzi pan w tym zespole kogoś, kto przypomina Sebastiana Świderskiego z lat jego świetności?
Bardzo mi się podoba rozwój Kamila Semeniuka. Nie wszyscy wiedzą, że ten chłopak kiedyś nie dostał się do naszej drużyny w Młodej Lidze. Na swoją prośbę przychodził na treningi, stał pod ścianą, odbijał. W końcu zwrócił na siebie uwagę trenerów. Z roku na rok robił ogromne postępy i teraz zaczyna być filarem naszej drużyny. Gra z numerem 13, tak jak ja. Gdy widzę jego upór, chęć rozwoju, dodatkowe treningi i zajęcia sportowe, które bierze, widzę siebie sprzed lat.
Czytaj także:
Michał Winiarski: Po koronawirusie chłopcy wyglądali bardzo słabo. Zwykła rozgrzewka sprawiała ogromny problem
"Mała woda sodowa była". Katarzyna Skowrońska-Dolata o triumfie na ME
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: sprinterzy w szoku! Tego na mecie nie spodziewali się