Ryszard Bosek: Życie lubi toczyć się inaczej, niż zakładamy

- Im jestem starszy, tym mniej wierzę, że po śmierci spotkam tych, którzy odeszli. Gdyby się jednak okazało, że nie mam racji, będę mile zaskoczony - mówi Ryszard Bosek, mistrz olimpijski i mistrz świata w siatkówce.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Ryszard Bosek Newspix / Lukasz Laskowski / PressFocus/NEWSPIX.PL / Na zdjęciu: Ryszard Bosek
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: "Proszę się nie krępować, ze mną można o tym rozmawiać otwartym tekstem" - tak pan zareagował, kiedy próbowałem powiedzieć, o czym chciałbym porozmawiać. Z wiekiem nabiera się dystansu do spraw ostatecznych? Przestają one być tematem tabu?

Ryszard Bosek, mistrz świata (1974) i mistrz olimpijski (1976) w siatkówce, były selekcjoner reprezentacji Polski: To raczej kwestia charakteru i doświadczeń. Przeszedłem dużo, więc mam pokorę. Są ludzie, którzy uważają, że są nie do zdarcia. Też długo tak myślałem. Przez całą karierę nie miałem poważnych kontuzji, nigdy poważnie nie chorowałem. Aż w końcu zacząłem. Kilka razy dobiegałem do mety, a potem zawracałem. To sprawiło, że oswoiłem się ze śmiercią. I nie uważam jej za coś, o czym nie wypada mówić.

Nie boi się pan śmierci?

Byłbym nierozsądny, gdybym się jej nie bał. Ale bardziej od samej śmierci boję się tego, że będę się męczył. Patrzyłem, jak męczyła się moja żona. Miałem kilku przyjaciół, którzy długo umierali. Chciałbym umrzeć tak jak dziadek albo ojciec.

To znaczy?

Dziadek, jak miał grypę, pił grzane piwo. Dolewał do niego trochę mocniejszego alkoholu i wskakiwał pod kołdrę. Któregoś razu tak wskoczył, położył się spać, a rano już nie żył. Ojciec też się nie męczył. Zmarł na serce.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: niewiarygodna wymiana! Wybiegł poza kort, wrócił i... Zobacz koniecznie

Kiedy był pan blisko tej mety, o której pan wspomniał?

Najpierw był rak węzłów chłonnych, później rak prostaty. Miałem też zawał, po którym wszczepiono mi by-passy. Z pierwszym nowotworem było tak, że miałem na szyi taki mały guziczek. Chodziłem z nim chyba półtora roku, aż w czasie kontroli zatok w klinice w Warszawie pokazałem go lekarzowi, który mnie badał. Założył rękawice, pomacał, spojrzał na mnie i mówi: "Panie Ryśku, przecież pan ma raka". Wysłali mnie na biopsję. O 10 pobrali ode mnie materiał, o 13 powiedzieli, że mam złośliwy nowotwór ślinianki.

Zaczęły się poszukiwania miejsca, w którym mnie z tego wyleczą. Wielu kolegów mi pomagało. Wysyłali mnie do Stanów Zjednoczonych, do Szwajcarii, do Niemiec. Ale mój przyjaciel, lekarz, kazał mi jechać do Gliwic. Posłuchałem. Tam mnie zbadali i spytali, czy decyduję się na leczenie u nich. Dodali, że za dwa miesiące nie będzie już o czym decydować. Zapytałem, jaka jest różnica między nimi a Szwajcarią. Usłyszałem, że 100 tysięcy euro, że leczenie wygląda tak samo, a onkologów z Gliwic przez dwa miesiące uczył tej metody wybitny specjalista od ślinianek z Australii. Zrobili mi badania, szybko przeprowadzili operację i pokonałem nowotwór. Kliniki w Gliwicach do dziś nie mogę się nachwalić. Wyjątkowe miejsce. Wspaniałe. Ale samą walkę z rakiem wspominam jako gehennę.

Bardziej od samej śmierci boję się tego, że będę się męczył. Chciałbym umrzeć tak jak dziadek. Jak miał grypę, pił grzane piwo. Dolewał do niego trochę mocniejszego alkoholu i wskakiwał pod kołdrę. Któregoś razu tak wskoczył, położył się spać, a rano już nie żył.

Jak to wyglądało?

Przeszedłem radioterapię i chemoterapię. Po naświetlaniach miałem cały język w bąblach. W ogóle jesteś jednym wielkim bąblem, wszystko w środku masz poparzone. Nie mogłem normalnie jeść. Jak się poczułem trochę lepiej, chciałem wracać do domu i przyjeżdżać do kliniki tylko na naświetlania. Usłyszałem: proszę bardzo, ale pojutrze wrócisz do nas karetką na sygnale. I tak się stało. W klinice wiedzą, jak uśmierzyć ból związany z terapią. Dopiero jak na własne życzenie wróciłem do domu, poczułem, jaki to koszmar. Nie da się tego bólu wytrzymać.

Później, jak już na dobre wyszedłem do domu, płukałem usta płynem, który znieczulał na jakieś trzy minuty. Żona dawała mi rosół, a ja wcinałem najszybciej jak mogłem, bo po tych trzech minutach nie przełknąłbym już ani jednej łyżki.

A chemioterapia?

Nie była tak bolesna, jak naświetlania, ale jak ją przechodziłem, miałem wrażenie, że umieram. Czułem się tak, jakby za chwilę miało mnie już nie być. Jakby najechał na mnie jakiś czołg i zatrzymał się na moim żołądku. Mówię do profesora, który się mną zajmował: "Chyba za chwilę umrę". A on na to, że muszę się tak czuć, bo dali mi taką dawkę chemii, że życie zostało mi tylko w paznokciach.

Bardzo pan wtedy schudł?

Ze 105 do 80 kilogramów. Jak już mogłem w miarę normalnie jeść, chciałem wrócić do swojej normalnej wagi, ale długo nie byłem w stanie. Jak któregoś dnia wszedłem na wagę i zobaczyłem, że ważę o sto gram więcej, czułem się tak, jakbym zdobył mistrzostwo świata. Wiedziałem, że silnik wreszcie zaskoczył.

W czasie walki z nowotworem miał pan myśli, że to koniec?

Nie. Choroba mnie nie załamała. Od początku byłem nastawiony na walkę, nakręcony do niej. Jasne, były trudne momenty, parę razy w nocy śniło mi się, że umieram i budziłem się przestraszony. Ale ani na moment nie zwątpiłem, że wyzdrowieję. Te myśli o śmierci w końcu jakoś udało mi się wyrzucić z głowy. I one już nie wróciły.

Siła woli w walce z taką chorobą jest bardzo ważna. Charakter, który sprawdził się w sporcie, sprawdzi się i tutaj. Nie jestem jedynym przykładem. Teraz z nowotworem trzustki zmaga się Tomek Wójtowicz. Miał chemioterapię, na początku nie mógł po niej chodzić. Jest już po operacji i czuje się nieźle. Rozmawiamy ze sobą, dzielę się z nim swoim doświadczeniem. On, tak jak ja, myśli bardzo pozytywnie. I to jest kluczowe.

A jak było z zawałem?

W nocy obudził mnie silny ból w klatce piersiowej, jakby ktoś wbił mi siekierę. Przeczekałem jednak do rana, wsiadłem w auto i pojechałem do szpitala w Częstochowie. Zrobili mi badania, mój kolega lekarz spojrzał na wyniki i pyta, kto mnie przywiózł. Nie mógł uwierzyć, że z zawałem serca sam przyjechałem do szpitala. Tylko że ja nie wiedziałem, że jechałem z zawałem. Z Częstochowy zabrali mnie do Zabrza i tam wszczepili by-passy. To też było dramatyczne doświadczenie. Jak ci je wszczepią, to nie zszywają ci mostka, tylko spinają specjalnymi klamrami. Nie możesz spać na boku, nie możesz kaszlnąć - jak chcesz to zrobić, to musisz użyć takiego urządzenia, żeby się ścisnąć. Pół roku, tak jak zapowiedział mi profesor Zembala, cierpiałem.

Czułem się tak, jakby za chwilę miało mnie już nie być. Jakby najechał na mnie jakiś czołg i zatrzymał się na moim żołądku. Mówię do profesora, który się mną zajmował: "Chyba za chwilę umrę". A on na to, że muszę się tak czuć, bo dali mi taką dawkę chemii, że życie zostało mi tylko w paznokciach.

Czego to pana nauczyło?

Żeby nie robić długoterminowych planów. Kalendarz mam ułożony na tydzień w przód. A potem się zobaczy. To akceptacja, że życie lubi toczyć się inaczej, niż to zakładamy.

Trudniej jest samemu zmagać się z ciężką chorobą czy obserwować, jak walczy z nią ktoś bliski?

Trudniej jest oglądać chorobę kogoś, kogo się kocha, patrzeć na jego cierpienie. W przypadku mojej żony, która zmarła na raka jajnika, lekarze od razu powiedzieli, że szanse na wyzdrowienie są małe. Nowotwór wykryto zbyt późno, niewiele dało się zrobić. Jej zmagania bardziej wpłynęły na moją psychikę, niż wszystkie moje choroby razem wzięte.

Dlaczego?

Widziałem, jak ona strasznie cierpi. Ja cierpiałem zgodnie z planem. Lekarze mówili, że ból będzie wtedy i wtedy, a potem minie. I tak się działo. A z nią było inaczej. Jej cierpienie zdawało się nie mieć końca. A mimo to znosiła je dzielnie. Na pewno zdawała sobie sprawę, że jej stan jest ciężki, ale nie traciła optymizmu. Myślę, że właśnie tak trzeba.

Jak to jest patrzeć, jak ktoś, kto jest ci bardzo bliski, zaczyna znikać?

Widzisz, jak ktoś gaśnie w oczach, na dodatek w ogromnym bólu, bo od pewnego momentu leki przeciwbólowe już nie działały. Robisz, co możesz, żeby ulżyć w tym cierpieniu, ale mimo wszystko czujesz niemoc, bo twoja pomoc niewiele daje. Ale ja do samego końca wierzyłem, że żona wyzdrowieje. Nawet jak kilka dni przed jej śmiercią lekarze powiedzieli, że to koniec.

Zrobili mi badania, mój kolega lekarz spojrzał na wyniki i pyta, kto mnie przywiózł do szpitala. Nie mógł uwierzyć, że z zawałem serca sam przyjechałem do szpitala. Tylko że ja nie wiedziałem, że jechałem z zawałem.

Nie ma pan wrażenia, że w ciężkiej chorobie bliskiej osoby straszne jest też to, że potem pamiętamy ją jako wyniszczoną, cierpiącą?

Jakiś czas tak było. Jednak teraz pamiętam już głównie dobre chwile. Jak w latach 80. razem przeprowadziliśmy się za granicę, do Włoch, co wtedy było o niebo trudniejsze niż teraz. Jak pojechaliśmy na wakacje nad morze, bo mieliśmy blisko. Cierpienie żony wyrzuciłem z głowy. Swoje tak samo.

Ze względu na to, że napatrzył się pan na cierpienie żony, teraz bardzo osobiście podchodzi pan do Strajku Kobiet. Do strajku przeciwko zmuszaniu ich do cierpienia.

Jestem przeciwko narzucaniu komuś czegokolwiek. Nie rozumiem, jak można wolnemu człowiekowi powiedzieć: będziesz robił to i to. Czasy, w których tak się działo, już dawno minęły. I nie mówię tu o PRL-u, a o niewolnictwie. Życie w demokratycznym państwie polega na tym, że każdy z nas odpowiada za siebie, jest jedynym strażnikiem swojego sumienia. Rządzący są po to, żeby nam życie ułatwiać, a nie utrudniać i mówić, co wolno nam robić z własnym ciałem. Zamiast mówić kobietom, kiedy mogą usunąć ciążę, powinni zapewniać im dostęp do wszystkich możliwych badań i zachęcać do nich. Moja żona zmarła właśnie dlatego, że się nie badała i raka wykryto u niej zbyt późno. Wyrzucała sobie, że nie chodziła na badania. A mnie bardzo bolało, że tak to sobie wyrzuca.

Jaka myśl pojawia się w pana głowie jako pierwsza, gdy myśli pan o żonie?

Że mieliśmy piękne życie. Wcześnie wzięliśmy ślub, potem żona przestała grać w siatkówkę, żebym ja mógł grać dalej. Czas, który spędziliśmy razem, to był bardzo dobry czas.

A myśli o innych osobach, które już pan pożegnał. Na przykład o rodzicach?

Mama to liberalne wychowanie. Tata - wyjątkowo porządny człowiek. Dziadek to przede wszystkim dobroć. Nawet jak przypadkowo go kopnąłem i wybiłem mu zęba, wybronił mnie przed mamą mówiąc: "to mój wnuk i mój ząb". No i piękne współżycie z sąsiadami. Często się spotykali, śpiewali legionowe pieśni, grali na harmonii.

Życie w demokratycznym państwie polega na tym, że każdy z nas odpowiada za siebie, jest jedynym strażnikiem swojego sumienia. Rządzący są po to, żeby nam życie ułatwiać, a nie utrudniać i mówić, co wolno nam robić z własnym ciałem. Zamiast mówić kobietom, kiedy mogą usunąć ciążę, powinni zapewniać im dostęp do wszystkich możliwych badań i zachęcać do nich.

Ma pan skłonność do idealizowania tych, których już nie ma?

To naturalne, że pamięta się raczej to, co było dobrego. O złym się zapomina. Przynajmniej ja tak mam. No chyba że ktoś był wyjątkową kanalią. Kogoś takiego nie wspominam wcale.

Dużo jest ważnych dla pana osób, o których myśli pan, że odeszli zbyt szybko?

Zawsze, jak żegna się kogoś takiego, czuje się, że było za wcześnie. Zwłaszcza jak umiera nagle, bo jak długo choruje, to spodziewasz się, że może odejść. Śmierci moich bliskich przyjaciół z czasów gry w siatkówkę, Zdziśka Ambroziaka i Wieśka Gawłowskiego, nikt się nie mógł spodziewać. Zdzisiek poszedł na operację głowy między Bożym Narodzeniem a Nowy Rokiem, bo chciał to zrobić po cichu. A już się nie obudził. Z Wieśkiem widziałem się trzy dni przed jego tragicznym wypadkiem. Jechałem do Włoch, umówiliśmy się, że spotkamy się po powrocie.

Jak wróciłem do domu, było bardzo wcześnie rano. Usłyszałem przeraźliwy krzyk żony. Tak zareagowała, gdy od żony Wieśka dowiedziała się, że "Gaweł" nie żyje. Młody człowiek, 50 lat. Mieliśmy duże plany. Chcieliśmy, żeby startował na prezesa związku siatkówki. I nagle "bum". Przez drogę, którą jechał, przejeżdżał traktor z dwoma przyczepami. Pierwszą Wiesiek widział, drugiej nie. Wjechał w nią i zginął na miejscu.

Z Gawłowskim znaliście się od juniorów. Długo pan przeżywał jego śmierć?

Nauczyłem się godzić z takimi stratami, choć nie powiem, że nie zastanawiam się, gdzie w tym sens. Bijesz się z tym życiem, siłujesz się z nim i zapominasz o tym, że w każdej chwili mogą ci wyłączyć światło. A o Wieśku czasem myślę do tej pory. Tak naprawdę on cały czas jest ze mną. Jak się czymś zdenerwuję, zagrzeję w jakiejś dyskusji, to myślę sobie, co by zrobił Wiesiek. I wtedy się uspokajam, bo on zawsze był spokojny.

Bardzo przeżył pan też śmierć Arkadiusza Gołasia, któremu pomagał pan w karierze. 

Tak dobrego, pozytywnego człowieka, w jego pokoleniu można było ze świecą szukać. Świetny charakter, ogromny talent. W swoją ostatnią podróż, do Maceraty, wyjechał z żoną spod mojego domu. Proponowałem im, że zadzwonię do klubu, że przyjadą później. Ale oni bardzo chcieli jechać tam jak najszybciej. Ogromna strata dla naszej siatkówki. Gdyby Arek osiągnął tyle, ile był w stanie, jeszcze przez lata stawiano by go jako przykład dla młodych ludzi.

Zdziadzieć jest bardzo łatwo, a ja nie chcę. Nie czuję się stary, przynajmniej nie duchem. Igrzysk olimpijskich już nie wygram, ale wciąż mogę robić fajne rzeczy.

W kwietniu skończył pan 70 lat. Zaczyna pan podsumowywać swoje życie?

A co, na mnie już czas? Nie podsumowuję. Na pewno czuję satysfakcję z tego, co zrobiłem. I że inni o tym pamiętają, przypominają nasze złote medale mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Gdybym znowu miał 16 lat, pewnie poszedłbym podobną drogą. Kilka rzeczy zrobiłbym inaczej, ale niewiele. I chodzi raczej o drobne rzeczy. Na przykład wyrzucam sobie, że nie nauczyłem się porządnie angielskiego.

Miał pan w życiu taki moment, w którym uświadomił sobie, że już nie jest młody? Że już bliżej końca drogi niż początku?

Chyba nie. Jasne, nie czuję się jakbym miał 30 czy 40 lat, ale nie myślę sobie, że jestem stary, że do czterdziestki to było fajnie, a potem już nie. Nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, bo ciągle coś robiłem. Najpierw był sport, potem praca trenera i menadżera, firma. Dziś też nie czuję się stary, przynajmniej nie duchem. Igrzysk olimpijskich już nie wygram, ale wciąż mogę robić fajne rzeczy. Pomagam innym, jeżdżę na nartach, gram w tenisa. Teraz mam taki cel, żeby codziennie przejść co najmniej sześć kilometrów. Zdziadzieć jest bardzo łatwo, a ja nie chcę. Patrzę, jak niektórzy ludzie w moim wieku się ubierają i myślę sobie, że chcą być dziadkami. Ja nie mam problemu z tym, żeby się ubrać młodzieżowo. Niektórzy dziwnie się patrzą, ale nie zwracam na to uwagi.

Nie da się pan zamknąć w domu koronawirusowi?

Nie dam. Doszedłem do wniosku, że zachorowanie jest nieuniknione. Mam nadzieję, że jak to złapię, to przechoruję łagodnie. Nie chcę leżeć pod respiratorem, ale nie będę siedział w domu i prosił innych, żeby zrobili mi zakupy. Zakładam maseczkę, rękawiczki, dezynfekuję dłonie. Zwracam uwagę młodym ludziom, żeby też zakładali maseczki, bo obok nich jest starszy człowiek. Jeszcze nie dostałem za to w ryja, ale to kwestia czasu.

Jak przychodzi 1 listopada, ma pan długą listę grobów, które musi pan odwiedzić?

Nie. Cztery, może pięć. Najbliższa rodzina. Odwiedzam też Wieśka, Jurka Wagnera. Chociaż zwykle w innych dniach. Zwykle jadę do nich sam. Postoję chwilę przy ich grobach, pomyślę o tym, jak było fajnie. I mam nadzieję, że do mnie też ktoś przyjedzie i tak pomyśli.

Uważa się pan za osobę wierzącą?

Teraz już nie.

Od kiedy?

Od śmierci żony. Jak Renata odeszła, moja wiara osłabła.

A wierzy pan, że po drugiej stronie spotka pan żonę, mamę, tatę?

Niespecjalnie. Wydaje mi się, że jesteśmy częścią czegoś wielkiego, czego nie da się objąć ludzkim rozumem. Podświadomie pewnie bym chciał ich spotkać, ale wątpię, że tak będzie. Im jestem starszy, tym mniej w to wierzę. Gdyby się jednak okazało, że nie mam racji, będę mile zaskoczony.

Chciałby się pan mylić?

Tak, chciałbym.

Czytaj także:
Strajk Kobiet. Siatkarki "pacyfikowane" za poparcie protestu? Zagadkowy post Wołosz
Koronawirus. O takich objawach jeszcze nie słyszeliśmy. Opowiedział o nich siatkarz

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×