Uśmiechy losu. Oni uciekli z Kijowa, on wyjechał z Sankt Petersburga. Spotkali się w Warszawie

Archiwum prywatne / Na zdjęciu od lewej: Aleksander, Stanisław i Dmytro Paszyccy
Archiwum prywatne / Na zdjęciu od lewej: Aleksander, Stanisław i Dmytro Paszyccy

Dima zerwał kontrakt z Zenitem i wyjechał z Rosji, Aleksander i Staś przez dwa dni jechali z Kijowa do granicy z Polską. Dzięki kilku uśmiechom losu spotkali się w Warszawie i razem trafili do Gdańska.

W tym artykule dowiesz się o:

Kiedy Rosja zaatakowała jego kraj, Dmytro nie wyobrażał sobie, żeby mógł dalej grać w Zenicie Sankt Petersburg. Z dnia na dzień zrezygnował z lukratywnego kontaktu i pojechał do Estonii.

Jego ojciec Aleksander i 11-letni brat Stanisław w tym czasie uciekali przed wojną. Najpierw wydostali się z ostrzeliwanego Kijowa, potem z Ukrainy. Cała trójka spotkała się w Warszawie i pojechała do Gdańska, gdzie Dima podpisał kontakt z nowym klubem.

Opowieść wydaje się prosta, ale kiedy Dima ją opowiada albo przysłuchuje się relacji ojca, raz za razem powtarza słowa: "niesamowite", "szalone", "dla mnie to cud". Żeby Paszyccy mogli się odnaleźć w chaosie pierwszych dni rosyjskiej agresji i razem zamieszkać w Trójmieście, potrzeba było pomocy dobrych ludzi i kilku szczęśliwych zbiegów okoliczności.

Od lewej: Aleksander, Stanisław i Dmytro Paszyccy (fot. archiwum prywatne)
Od lewej: Aleksander, Stanisław i Dmytro Paszyccy (fot. archiwum prywatne)

Aleksander

Zaczyna najstarszy. Mężczyzna w sile wieku o siwych włosach i brodzie oraz łagodnym uśmiechu najpierw krótko przedstawia historię rodziny. Paszyccy mieszkali w Kijowie od końca drugiej wojny światowej. Tam urodził się Aleksander, potem Dima i Staś. W starszym pokoleniu są rodziną naukowców, w młodszym - sportowców.

Ojciec Aleksandra, a dziadek Dimy i Stasia jest bardzo cenionym fizykiem teoretycznym, członkiem Ukraińskiej Akademii Nauk. Aleksander poszedł w ślady ojca, jest doktorem fizyki stosowanej i ekspertem w dziedzinie badań materiałowych. W latach 90. przez siedem lat pracował naukowo w Stanach Zjednoczonych, na Uniwersytecie Wisconsin-Madison. Przez trzy lata był tam z nim mały Dima. Gdy rodzice się rozwiedli, wrócił do Kijowa. Później przeniósł się do Rygi i to tam, a potem w Estonii, zaczynał karierę zawodowego siatkarza.

Aleksander po powrocie z USA znów zamieszkał w Kijowie. Przed wybuchem wojny mieszkał razem ze Stasiem i jego matką w centrum miasta. Niedaleko dworca kolejowego i kwatery głównej ukraińskiej armii. Tam zastała ich wojna.

- Widziałem, jak po raz pierwszy od końca II wojny światowej ukraińskie lotnictwo zostało użyte nad Kijowem w celach bojowych. Nasze siły powietrzne precyzyjnymi uderzeniami powstrzymały rosyjskie wojska, które zmierzały w stronę dzielnicy rządowej, żeby pojmać lub zabić prezydenta.

- Widziałem też szpiegów, rosyjskich agentów, którzy kradli samochody i udawali zwyczajnych obywateli, a kiedy zatrzymywali ich prawdziwi policjanci albo wojskowi, strzelali do nich, porzucali auto i kradli kolejne. Najcenniejsze były dla nich policyjne wozy, bo nimi mogli dostać się wszędzie. Na początku było wielu takich szpiegów. Większość została wybita, ale wiem, że od czasu do czasu pojawiają się kolejni.

Aleksander myślał, że mimo zagrożenia zostanie w Kijowie. Choćby ze względu na ojca, który od kilkunastu lat trzy razy w tygodniu musi poddawać się dializom. Kiedy jednak w ukraińskiej stolicy zaczęło się robić coraz niebezpieczniej, postanowił, że trzeba zabrać stamtąd Stasia.

- Zaproponowałem jego matce, żeby to ona z nim wyjechała, ale powiedziała, że lepiej, żebym ja to zrobił, bo znam angielski, no i będę mógł liczyć na pomoc Dimy. A że mam 61 lat, nie podlegam mobilizacji i mogę opuścić kraj. Ona została, żeby zająć się moim ojcem.

Aleksander i Staś chcieli wydostać się z Kijowa pociągiem. Na dworcu panował chaos, dostanie się do składów wyjeżdżających z miasta graniczyło z cudem. Do tego wokół wybuchały bomby i rakiety. Kiedy stali na dworcu, widzieli jak obrona przeciwlotnicza zestrzeliła rakiety, które leciały na kwaterę główną armii. Jedna z nich spadła na pociąg. Uszkodziła go, ale na szczęście nie wybuchła.

Kiedy próbowali szczęścia na dworcu, los się do nich uśmiechnął. Znajomy, który wiedział, że Staś gra w jednej z najlepszych dziecięcych drużyn koszykówki w kraju, zaproponował im, by wsiedli do jednego z autobusów z młodymi koszykarzami, którzy mieli jechać na Łotwę. Transport zorganizowali m.in. ukraińscy parlamentarzyści i znani sportowcy.

Do każdego z autobusów wsiadło dwadzieścia kilka osób. Poza dzieciakami także opiekunowie, Aleksander został jednym z nich.

Policyjna eskorta stworzyła małą kolumnę i pomogła autobusom przedrzeć się przez ogromny, wielokilometrowy korek na drodze wyjazdowej z miasta. Młodzi koszykarze najpierw pojechali do Winnicy, potem do Lwowa. W drodze wiedzieli myśliwce lecące na bardzo niskiej wysokości. Według Aleksandra prawdopodobnie ukraińskie, które coś ścigały.

Droga do przejścia granicznego w Przemyślu zajęła im dwa dni. Na samej granicy kolejka aut była bardzo długa, ale posuwała się szybko. - Byłem w Polsce wiele razy i pierwszy raz widziałem takie tempo odprawiania ludzi - podkreśla Aleksander.

Kolejnym przystankiem w drodze do Rygi była Warszawa. Tam Paszyccy musieli poczekać, bo w autobusach, którymi mieli jechać dalej, było za mało miejsc. Na Łotwę już nie pojechali.

Dima


24 lutego w rosyjskich mediach nie było żadnych informacji o wojnie. Dima dowiedział się o niej od ojca. Natychmiast zrozumiał, że musi podjąć ważne życiowe decyzje. Serce podpowiadało mu, że powinien natychmiast odejść z Zenita Sankt Petersburg, jednego z najlepszych i najbogatszych rosyjskich klubów siatkarskich, bo są rzeczy ważniejsze niż pieniądze czy sportowa kariera.

Poszedł do prezesa Władimira Samsonowa i powiedział mu, że chce opuścić Rosję. Samsonow odpowiedział: Rozumiem cię i masz moją zgodę, ale tej rozmowy nigdy nie było. Dał do podpisania dokument, w którym było napisane, że Dima wyjeżdża na bezpłatny urlop i że w tym czasie Zenit nie będzie mu płacił. Paszycki podpisał. Od prezesa Zenita usłyszał, że klub czeka na niego w przyszłym sezonie.

Dzień później wsiadł z żoną do wynajętego minibusa i pojechał na rosyjsko-estońską granicę. - Przekroczyliśmy ją pieszo, obwieszeni bagażami, do tego jeszcze z dwoma psami. Denerwowałem się, ale bardzo chciałem opuścić Rosję.

W tym czasie do Dimy wydzwaniał Samsonow. - Chodziło mu o to, żeby się oczyścić. Żeby nikt nie pomyślał, że prezes wielkiego klubu, sponsorowanego przez Gazprom, czyli tak naprawdę przez państwo, ot tak pozwolił odejść zawodnikowi.

- Zadzwonił też mój agent Nisse Huttunen i powiedział, że Zenit godzi się na moje odejście, ale muszę zapłacić karę za zerwanie umowy. A to tyle pieniędzy, że nawet sobie nie wyobrażasz. Działacze Zenita okazali się dwulicowi. Najpierw zgodzili się, żebym odszedł, a potem wbili mi w plecy wielki nóż. Wysłali do wszystkich mediów informację, że jestem zdrajcą, wyczyścili swoje tyłki, zrzucając całą winę na mnie. A zatem siedzisz właśnie przed zdrajcą Rosji.

- Jak dla mnie nie brzmi to źle. Mógłbym żyć z takim "piętnem" - odpowiadam.

- A ja już powiedziałem Dimie, że byłbym z tego miana dumny - wtrąca Aleksander.

Paszycki dostał już z Zenita pismo, w którym został poinformowany, że ma dwa miesiące na zapłacenie kary. - Wiem, że pójdą do rosyjskiego sądu i wygrają sprawę. Może się to tak skończyć, że do końca życia nie będę mógł wjechać do Rosji - mówi siatkarz, który od listopada 2020 roku ma rosyjski paszport.

- A jak wyjeżdżałem, to usłyszałem, że mogę wrócić, kiedy zechcę, że będą na mnie czekać - wspomina. - Dla nich ta cała sytuacja to jeden wielki żart. Dla nich żartem jest, że moje rodzinne miasto zostało przez Rosję zaatakowane, że na moich krewnych spadały rakiety, że musieli uciekać przed wojną.

Po wyjeździe z Sankt Petersburga Dima siedział w swoim estońskim mieszkaniu, patrzył w okno i zastanawiał się, co robić.

- Bałem się, że moja sportowa kariera właśnie się skończyła. Może tak by się stało, gdyby nie mój agent. Nisse wychodził ze skóry, żeby znaleźć dla mnie klub. I mocno naciskał na FIVB i CEV, żeby wydali dla mnie zgodę na grę w innym zespole po zerwaniu kontraktu z Zenitem.

Dima był "na łączach" i ze swoim agentem, i z Aleksandrem. Wiedział, że jego bliscy wyjechali z Ukrainy i kierują się na Łotwę. Kiedy byli w Polsce, Huttunen zadzwonił i zapytał, czy Paszycki chciałby grać w Treflu Gdańsk. Siatkarz długo się nie zastanawiał.

Najszybciej jak mógł, ruszył do Warszawy. Zabrał stamtąd ojca i brata, i razem pojechali do Gdańska. Aleksandrowi oraz Stasiowi dotarcie z Kijowa do Trójmiasta zajęło w sumie cztery dni. - A i tak uważam, że mieliśmy szczęście - podkreśla Aleksander.

- W całej tej historii jest tyle szczęśliwych zbiegów okoliczności... - mówi Dima. - Najpierw ojciec i Staś dostali możliwość wyjazdu z Kijowa, potem muszą zostać w Warszawie, bo w autobusach do Rygi jest za mało miejsc, a ja dostaję telefon z propozycją gry w Treflu. Akurat w czasie, gdy tata i brat są w Polsce, dzięki czemu mogę po nich przyjechać i zabrać ze sobą.

- Wciąż trudno mi uwierzyć, że wszystkie elementy tej historii do siebie pasowały i koniec końców jesteśmy w trójkę w Gdańsku. To niesamowite. Jaka była na to szansa? A jeszcze okazało się, że moje ciotki i moi kuzyni trafili do Lublina, a jedno z pierwszych spotkań, na które pojechałem z Treflem, graliśmy właśnie tam i mogłem spotkać się z rodziną.

Dima dodaje, że w Gdańsku czuje się jak w domu. - Przyjęli mnie tu jak swojego. Prezes Darek Gadomski, Michał Winiarski, zawodnicy. Kocham to miasto i ten klub. Mam wobec niego dług wdzięczności. W Polsce na pewno nie zagram w innym zespole, niż Trefl. Nawet gdyby ktoś inny dawał mi wielkie pieniądze.

- Chciałbym też powiedzieć, że to, co robią Polacy, jest niewiarygodne. To jest największa pomoc jednego narodu dla drugiego w dziejach. Na każdym poziome. Serce rośnie, jak patrzy się na waszą postawę. I nie mówię tego, żeby wam słodzić. Tak po prostu jest.

Środkowy Trefla dodaje, że ze wszystkich miejsc, w jakie mogli trafić Aleksander i Staś, Gdańsk jest najlepszym. - Mam nadzieję, że się tu odnajdą. Tata ma duży dorobek naukowy, mógłby wykładać fizykę po angielsku w którejś z trójmiejskich szkół wyższych. A Staśkowi chcielibyśmy znaleźć drużynę koszykarską. Na szczęście w okolicy jest ich duży wybór.

Staś

11-latek o bystrym spojrzeniu przez cały czas przysłuchuje się naszej rozmowie. Ojciec zachęca go, żeby sam też coś powiedział.

- Dobrze się w Gdańsku czuję. Znalazłem boisko, w którym mogę grać w koszykówkę. W Kijowie miałem bardzo dobrą drużynę. W swojej kategorii wiekowej byliśmy najlepsi. Ja grałem jako silny skrzydłowy albo rzucający obrońca, tak jak Michael Jordan, który jest moim ulubionym zawodnikiem. Czy jestem dumny ze starszego brata sportowca? Oczywiście!

Dima: - Mamy nadzieję, że Staś będzie lepszym koszykarzem, niż ja siatkarzem. Kto wie, może jego historia zacznie się tutaj w Gdańsku? To byłaby wtedy niesamowita opowieść.

Czytaj także:
Szykuje się rewolucja kadrowa w Treflu Gdańsk
Szykuje się powrót mistrza olimpijskiego do PlusLigi

Źródło artykułu: