Uciekł z Rosji do Polski. Mówi, co się tam teraz naprawdę dzieje

PAP / Adam Warżawa / Na zdjęciu: Dmytro Paszycki
PAP / Adam Warżawa / Na zdjęciu: Dmytro Paszycki

Dmytro Paszyckiego, który grał dotąd w rosyjskim klubie, przyjął właśnie Trefl Gdańsk. Siatkarz opowiada, jak ewakuował się z Rosji oraz co naprawdę się tam dzieje. - W tym momencie w mediach obowiązuje tylko jeden przekaz - mówi.

Ukraiński siatkarz (ma także rosyjski paszport) ostatnio był zawodnikiem Zenita Sankt Petersburg, z którym miał podpisany kontrakt - za ogromne pieniądze - na kolejny sezon. Sytuacja zmieniła się o 180 stopni, gdy rosyjskie wojska rozpoczęły inwazję na Ukrainę.

Dmytro Paszycki nie zamierzał dalej mieszkać i grać w Rosji. Wyjechał do Estonii (ojczyzna jego żony), a następnie trafił do Polski. Dołączył do Trefla Gdańsk, który skorzystał z opcji "transferu medycznego" (możliwość wzmocnienia składu - poza zamknięciu okna transferowego - w momencie kontuzji zawodnika - tutaj za Argentyńczyka Pablo Crera). Gdańszczanie przed godziną 14 otrzymali informację, że władze FIVB wydały zgodę na to, by siatkarz mógł występować w polskiej lidze.

- W Rosji nie obowiązuje wolność słowa. Pamiętam, że gdy zaczęła się wojna, mieliśmy spotkanie w klubie i widziałem, że ludzie zarządzający też to mocno przeżywali. Wiadomo, że nic głośno nie powiedzą, bo pracują w klubie, który jest sponsorowany przez Gazprom. Wiedziałem, że muszę opuścić to miejsce, nie mógłbym tam dłużej mieszkać i grać - mówi ukraiński siatkarz.

Karol Wasiek, WP SportoweFakty (notował): Jaki jest pana status w Zenicie Sankt Petersburg?

Dmytro Paszycki, ukraiński siatkarz, który trenuje z Treflem Gdańsk: Zenit twierdzi, że mój kontrakt jest nadal ważny, także w następnym sezonie. Nie mogę nic złego powiedzieć o klubie i ludziach tam pracujących. Przedstawiłem im swój punkt widzenia, zrozumieli go i wysłali mnie na "krótki, bezpłatny urlop", co być może jest w tym momencie najlepszym rozwiązaniem. Co będzie dalej? Trudno powiedzieć, wszystko może się wydarzyć.

ZOBACZ WIDEO: Poruszające sceny z kijowskiego metra. Ukraińców odwiedził mer miasta

Wróci pan do Rosji?

Na pewno tam nie wrócę, nie po tym, co ten kraj zrobił w ostatnim czasie. Moja decyzja nie jest podyktowana emocjami, to kwestia zdrowego rozsądku. Moja rodzina i znajomi znaleźli się w strefie działań wojennych. Dla mnie są rzeczy znacznie ważniejsze niż sport i pieniądze.

Jak do tego doszło, że znalazł się pan akurat w Treflu Gdańsk?

Wszystko działo się błyskawicznie. Ostatnie dwa tygodnie są jak rollercoaster emocjonalny. Najpierw podjąłem decyzję o wyjeździe z Rosji, żyjąc w ogromnym strachu o rodzinę, która była w Kijowie, następnie pojawiła się propozycja z Gdańska. Gdy zacząłem treningi z Treflem, pojawiły się komplikacje z możliwością mojego transferu. Cieszę się, że wszystko zakończyło się pozytywnie, chcę pomóc drużynie awansować do fazy play-off.

Chciałby pan zostać tutaj na dłużej?

Nie ukrywam, że gdyby była taka możliwość, to z wielką chęcią chciałbym tutaj zakończyć swoją karierę. Dziękuję władzom Trefla, Gdańska i państwa, a także wszystkim, którzy zaangażowali się w pomoc Ukrainie. Zapewniam, że nasz kraj nie zapomni tego, co robi dla nas Polska.

Pana najbliżsi zostali w Kijowie?

Urodziłem się w Kijowie i większość rodziny mieszka w stolicy. Sytuacja jest tam bardzo trudna, na szczęście część z nich zdążyła wyjechać do innych miejscowości - do Winnicy czy Lwowa. Ojciec i brat są ze mną w Gdańsku, z kolei pięć innych osób, w tym moja babcia i ciocia, dotarło do Lublina. Jestem z nimi w kontakcie, trzeba do nich pojechać i ustalić, co dalej.

Jak ojciec i brat dotarli do Polski?

To było traumatyczne przeżycie, bardzo się o nich obawiałem. Podróżowali w grupie eskortowanej przez policję, ale poruszali się bocznymi, leśnymi drogami, bo na głównych mogli zginąć od ataków rakietowych. To przerażające! Pojechałem po nich z Estonii do Warszawy, gdzie czekali na mnie na dworcu autobusowym. Zabrałem ich do Gdańska.

Był pan w Rosji, gdy zaczęła się inwazja na Ukrainę. Jak tam była przedstawiana ta sytuacja?

Cały świat wie, co się wydarzyło na Ukrainie, tylko Rosjanie tego nie rozumieją. Tam używają wiele sformułowań, ale nikt wprost nie powie, że to jest wojna. Mówią o "operacji specjalnej". Jestem tylko sportowcem, ale moim zdaniem ta wojna nie jest wojną Rosjan, a wojną Kremla.

Co ma pan na myśli?

Nie można powiedzieć, że wszyscy Rosjanie zabijają niewinnych ludzi. Znam wielu dobrych Rosjan, choćby od strony pochodzącej z Syberii mojej mamy, którzy nie wiedzą, co się dzieje. W tym momencie w mediach obowiązuje tylko jeden przekaz. Wiele rodzin nie rozmawia ze sobą i już nigdy nie będzie przez politykę i wojnę.

To koszmar...

Tak. Trzeba pamiętać, że w Rosji nie obowiązuje wolność słowa. Pamiętam, że gdy zaczęła się wojna, mieliśmy spotkanie w klubie i widziałem, że ludzie zarządzający też to mocno przeżywali. Wiadomo, że nic głośno nie powiedzą, bo pracują w klubie, który jest sponsorowany przez Gazprom. Wiedziałem, że muszę opuścić to miejsce, nie mógłbym tam dłużej mieszkać i grać.


Można oczywiście oskarżać Rosjan, że nie mówią o tym głośno, co dzieje się na świecie, że milczą, jednak z drugiej strony protestujący trafiają do więzienia. Wszyscy widzieli staruszkę, która przeżyła blokadę Leningradu, jedno z najtragiczniejszych wydarzeń drugiej wojny światowej. Teraz stała z napisem "Nie dla wojny". Została zatrzymana za ten transparent i trafiła do więzienia.

Jak wygląda sytuacja w Rosji na co dzień?

Życie się mocno zmienia, widzimy, co dzieje się z walutą. Facebook przestał działać, podobnie Instagram. Myślę, że wszystko działa z dwutygodniowym opóźnieniem. Wszyscy na świecie widzą, co się dzieje, natomiast w Rosji niekoniecznie, ale kiedy przejrzą na oczy, to będzie dla nich wielki ból.

CZYTAJ TAKŻE:
Kamil Łączyński: I miejsce odjechało, ale... [WYWIAD]
Ma dość czekania na spłatę zaległości. Idzie do sądu
Gwiazdor odstrzelony. Źle wydane pieniądze [KOMENTARZ]
Trener Anwilu Włocławek: Niektórzy mnie oszukali [WYWIAD]