[b]
Tekst powstał w serii Rodzice Mistrzów, która jest kontynuacją cieszącego się dużym zainteresowaniem przedsięwzięcia o nazwie Drużyna Mistrzów.
Autorem dzisiejszego odcinka jest Edward Kubacki, tata Dawida[/b]
Jesteśmy katolikami, nie mam zamiaru tego ukrywać. Kiedy jakieś zawody miały miejsce w niedzielę, szliśmy na mszę, czy to przed, czy po starcie. Dawid został przy wierze. I mam przekonanie, że w sytuacji, która niedawno spotkała jego rodzinę, wiara bardzo pomogła. Przecież nawet profesorowie załamywali ręce przy arytmii, na jaką synowa cierpiała po porodzie.
Wyobraź sobie, że jesteś na zawodach i nagle dostajesz telefon, że żona jest w ciężkim stanie. To jest coś strasznego, nikomu nie życzę takiej sytuacji. Było widać, że bardzo cierpiał. Tego nie da się opisać. Cierpieliśmy wszyscy, ale on szczególnie.
Trzeba się cieszyć, że ten dramat minął. Myślę, że psychicznie Dawid wyjdzie z niego wzmocniony. Przeżył niebywały stres, ale też dostał kopa do działania. Marta świetnie sobie radzi, przed nią jeszcze długa rehabilitacja, otrzymuje od nas dużą pomoc, ale sama zrobiła już naprawdę wiele, aby sprostać całej sytuacji. Może już przebierać dzieci, karmić, zostaje z nimi sama. Pozwoliła Dawidowi kontynuować karierę, a syn dogadał się z trenerem Thomasem Thurnbichlerem i wszystko idzie ku dobremu.
Wątpliwości są nadal
Dawid podczas całej swojej kariery miał sporo szczęścia. Natomiast najważniejsze jest, aby potrafić pomóc temu szczęściu, umieć je wykorzystać w idealnym momencie. No i dołożyć do niego ogrom pracy.
Pamiętam, jak z niespełna sześcioletnim Dawidem zjeżdżaliśmy sobie na nartach na jednym ze stoków w pobliżu Nowego Targu. Syna wypatrzył Zbysiu Klimowski. Przez naszego wspólnego kolegę zapytał, czy nie przyjechałbym z Dawidem na skocznię.
Skoki narciarskie to niebezpieczny sport. Wątpliwości, czy powinien to robić, były i są nadal. Wiadomo, że człowiek boi się o zdrowie syna, ale na razie wszystko układa się szczęśliwie. Dawid dysponuje dobrym opanowaniem w powietrzu. Oczywiście upadki są częścią tego sportu, ale, odpukać, nigdy nie miał z ich powodu poważniejszych problemów ze zdrowiem.
Pamiętam, kiedy w wieku około ośmiu lat na skoczni w Szczyrbskim Plesie Dawid miał wywrotkę. Obiekt nie był właściwie przygotowany, narty syna zatrzymały się na ułamek sekundy na śniegu, dał nura do przodu i uderzył głową o zeskok. Na chwilę stracił przytomność. Jednak poważniejszych konsekwencji nie było.
Trener mówił, że jak najszybciej powinien wrócić do skakania, bo inaczej nie pokona stresu po wypadku. On zaufał, więc cóż ja mogłem powiedzieć. Powiedziałem: „Trzymaj się chłopie i radź sobie, jeśli jesteś pewny tego, co robisz”.
We mnie nie było paniki, bo widziałem, jakie podejście do skoków ma Dawid.
"Mnie by tam trafiło"
Zaangażowanie rodziców jest bardzo ważne. Przynajmniej na początku. Dziecko trzeba wspierać we wszystkim, czego się podejmuje. A przynajmniej nie przeszkadzać. Oczywiście mieliśmy rozmowy, które kończyły się moimi radami, co powinien zrobić na skoczni, ale nie jestem specjalistą. W pewnym momencie musiałem zostawić to trenerom.
Ja jestem instalatorem, hydraulikiem, mam własną firmę i spełniam się w tej branży. Nasza rodzina nie jest sportowa, ale bakcyla do wysiłku fizycznego Dawid złapał na nartach. Kiedy tylko zaczyna padać śnieg, wchodzimy w pełni w swój żywioł. Idziemy na stok tak wcześnie, jak się da. Miłość do nart pozostaje, nie da się o niej zapomnieć.
Kiedy widziałem, że w wieku 15 lat Dawid nadal trenował z pasją i czuł głód skakania, powiedziałem, że może liczyć na moje nieustanne wsparcie. To był przecież moment, w którym wybierał, czy stawia na wykształcenie, konkretny zawód, czy idzie w sport. Wygrały skoki.
Jeśli to jest wybór mojego syna, ja nie powinienem przeszkadzać.
Dawid uczył się bardzo dobrze. Zarówno w podstawówce, jak i gimnazjum oraz liceum szło mu świetnie. A przecież równolegle trenował. Zawsze po godzinach spędzonych na skoczni siadał do nauki. Kiedy nie mógł czegoś zrozumieć, drążył, aż poznał schemat, zależności, aż poczuł, że dana wiedza mu wystarcza. Czytał książki, przeglądał internet, nie trzeba było go namawiać.
Kiedyś pojechaliśmy do mojego brata, który prowadzi swoją firmę. Powiedziałem Dawidowi, że jak zrobi inżyniera czy magistra, prawdopodobnie będzie mógł pracować tutaj za biurkiem. Albo sam sobie coś otworzy, założy przedsiębiorstwo. Dawid obejrzał firmę, zobaczył, jak pracują w niej ludzie, jakie są zasady, co robią na komputerach. Milczał. Wreszcie, kiedy wracaliśmy do domu, powiedział, że teraz możemy pogadać. I padło zdanie, które przekreśliło wszelkie wątpliwości: "Chłopie, ja się za biurkiem nie widzę. Mnie by tam trafiło". Dodał, że chce czuć wolność i zostaje na skoczni. Druga rozmowa nie była potrzebna.
Gratulował mu Małysz
Mówi się, że Dawid to więcej pracy niż talentu. Potwierdzam, syn musiał włożyć ogrom energii w swój sukces. Kiedy cała grupa przechodziła ze skoczni K20 na K30 lub z K30 na K40, Dawid potrzebował kilku skoków więcej, aby osiągnąć optymalny poziom. Kamilowi Stochowi od razu wszystko się układało. To było widać. Zawsze od razu powtarzałem synowi, że nie ma czym się zrażać. Jeśli na zawodach zdobędzie - zamiast trzeciego - ósme miejsce, nic się nie stanie. Trzeba trenować i starać się nadal. Po prostu.
Punktów zwrotnych w karierze Dawida było sporo. Ale najbardziej zapamiętałem Puchar Solidarności w 2008 roku. Po dobrej pracy wykonywanej w klubie z trenerem Józefem Jarząbkiem, Dawid zgarnął pełną pulę. Zawody trwały trzy dni i każdego najlepszy był Dawid. Grupa, która trenowała w kadrze, nie była jeszcze w pełni przygotowana do sezonu, a klubowi zawodnicy utrzymywali ciągły trening, ale mimo wszystko wyczyn był spory. Szczególnie że zawody miały miejsce na Wielkiej Krokwi, a syn nieczęsto na niej skakał. Gratulował mu nawet Adam Małysz, to był budujący moment.
"Jesteś nasz"
Zajawkę do latania ma niesamowitą. I to nie tylko tego na nartach. Pomogły stare znajomości na lotnisku w Nowym Targu. Tam kiedyś funkcjonował aeroklub modelarzy. Wziąłem kiedyś dziewięcioletniego Dawida, żeby pooglądał, jak to wszystko wygląda od wewnątrz. Popatrzył, podotykał, sprawdził, jak działa sterowanie konkretnych modeli, zapoznał się ze szczegółami.
Potem nie minął nawet tydzień, a Dawid sam zbudował swój samolot. Dokupił silniczek, śmigiełko, sam zajął się elektryką i wyważył model. Pojechaliśmy na lotnisko, a Dawid wstydził się wyjąć model z samochodu. Na szczęście na miejscu był syn znajomego pilota, Kuba Świst. Jego tata zginął w wypadku lotniczym na Podhalu. Podszedłem do Kuby i powiedziałem, że mamy samolot do oblatania. Kuba wziął model, puścił. A ten… chciał słuchać! Dobrze się nim latało, sprzęt wylądował cały i zdrowy. Wtedy Dawid z dumą mógł opowiadać, jak go stworzył, jak wyważył. Znajomi zaczęli się dopytywać, aż w końcu stwierdzili: "Jesteś nasz!".
Potem przyszedł czas na większe modele, helikoptery, szybowce, nawet starty w zawodach. Zajmował na nich wysokie miejsca.
Na razie jednak skupia się na skokach i rodzinie. Po zakończeniu kariery będzie mógł wybrać swoją dalszą drogę. A ja będę go wspierać.
Jestem dumny z syna, pomyślałem nawet, żeby jakoś tę dumę utrwalić. Jeszcze nie pytałem Dawida, ale może warto byłoby otworzyć muzeum? Na strychu mamy mnóstwo pucharów. U Dawida w piwnicy też jest ich sporo. Już nie ma gdzie układać tych wszystkich trofeów. Może takie miejsce miałoby sens. Zobaczymy.
Tomasz Świątek: Samotnicy potrzebują azylu >>
Bronisław Stoch: Nie wychowujemy prezesa, biskupa czy sportowca. To "człowiek" brzmi dumnie >>