Dla wielu kibiców skoków sezon 2000/2001 jest tym najczęściej wspominanym i najbardziej zapamiętanym. To właśnie wtedy wybuchła "Małyszomania", zjawisko nie tylko sportowe, ale wręcz socjologiczne, przebijające wcześniejsze "Citkomanię" i "Gołotomanię" i nigdy później już nie powtórzone. Małysz stał się idolem wyjątkowym, postacią kochaną przez tłumy. Od triumfu w Turnieju Czterech Skoczni wygrywał konkurs za konkursem, a skoki narciarskie stały się nagle dyscypliną niezwykle popularną, wręcz narodową. Ci wszyscy, którzy interesowali się nimi już wcześniej, doskonale pamiętają, że dawniej z reguły mieli problemy by znaleźć kogokolwiek do dyskusji na temat tego sportu. Tymczasem nagle skoki zaczął oglądać niemalże każdy...
I w takich to okolicznościach, przy wyjątkowym zainteresowaniu, Adam Małysz udał się na mistrzostwa świata do Lahti, już jako lider Pucharu Świata. Głównym trenerem był Apoloniusz Tajner, a jego asystentem Piotr Fijas. Ogromną rolę odgrywali także psycholog dr Jan Blecharz i fizjolog dr Jerzy Żołądź. "Doktory", jak mówił o nich żartobliwie sam Małysz, byli w zespole w momencie, gdy w polskim sporcie postawienie na kogoś takiego jak oni, a nie tylko na tradycyjnych szkoleniowców, było jeszcze czymś rzadkim.
Pierwszy konkurs mistrzostw przyniósł piękny sukces - srebrny medal na dużej skoczni. Małysz nawiązał w ten sposób do identycznego wyczynu Stanisława Marusarza z 1938 roku, który również w Lahti także zajął drugą pozycję. Nie zmieniało to jednak faktu, że wielkim zwycięzcą tego dnia był nie Polak, a Martin Schmitt. Niemiec, gwiazda dwóch poprzednich sezonów, był ostatnio w cieniu Polaka, ale na mistrzostwach zrobił swoje i zgarnął złoto.
Konkurs na normalnej skoczni był zapowiadany jako wielki rewanż. Tymczasem pierwsza seria pokazała, że i tym razem Schmitt może być nie do pokonania. Niemiec będący wiceliderem Pucharu Świata skakał jako przedostatni i uzyskał 91,5 metra - prócz niego nikt inny w całej kolejce nie przekroczył punktu K usytuowanego na 90 metrze. Małysz chwilę później wylądował dwa metry bliżej i zajmował na półmetku konkursu drugie miejsce ze stratą sześciu punktów.
W drugiej kolejce rozbieg został wydłużony, dzięki czemu poziom konkursu wyraźnie wzrósł. Ogromna większość zawodników poprawiała swoje odległości, a niektórzy przekraczali granicę 90 metrów. Japończyk Masahiko Harada mógł nawet pochwalić się wynikiem 94 metry, ale słaby pierwszy skok sprawił, że weteran skoczni ostatecznie był piąty.
Jako pierwszy medal zapewnił sobie Martin Hoellwarth z Austrii. To właśnie on prowadził, gdy do końca konkursu pozostawało już tylko dwóch skoczków, po jednym z Polski i Niemiec. Adam Małysz wystąpił w roli atakującego pozycję Martina Schmitta i jako pierwszy zasiadł na belce. Wspaniały skok aż na 98 metr, zdecydowanie najdalszy w całym konkursie, dał mu prowadzenie z przewagą dwudziestu trzech punktów nad Hoellwarthem.
Po chwili kończący konkurs Schmitt wylądował osiem metrów bliżej. Radość w polskiej ekipie nastąpiła natychmiast - nie czekając nawet na wyświetlenie się noty Niemca Małysza uniósł w górę Wojciech Skupień. I rzeczywiście, łączny wynik Polaka był lepszy o trzynaście punktów od noty rywala. Pierwszy w historii złoty medal Adama Małysza na mistrzostwach świata stał się więc faktem.
Czas pokazał, że także w kolejnych latach swojej pięknej kariery Polak był szczególnie mocny właśnie na mniejszych obiektach, na których zdobył trzy ze swoich czterech złotych medali mistrzostw świata. Małysz jeszcze trzy razy fetował wywalczenie tytułu mistrzowskiego - dwukrotnie w Val di Fiemme w 2003 roku i raz w Sapporo cztery lata później. To właśnie konkurs w Lahti sprzed piętnastu lat był jednak szczególny z uwagi na jego pierwsze zwycięstwo w zawodach tej rangi, a także dzięki niepowtarzalnej aurze "Małyszomanii", która panowała w całej Polsce.
Zobacz wideo: Severin Freund: Lewandowski jest najlepszym napastnikiem na świecie
{"id":"","title":""}