Są takie dni, które po prostu trzeba przetrwać. Zwalczyć senność, zmęczenie, zagryźć zęby, wytężyć umysł i bez marudzenia zabrać się do pracy. Nie każdego dnia zdarza się w końcu okazja, by spotkać się sam na sam z czterema złotymi medalami igrzysk olimpijskich i czterema tytułami rajdowego mistrza świata.
Późnym wieczorem w czwartek, gdy szwajcarski oficer prasowy odpisał w którymś z kolei mailu, że Simon Ammann spotka się ze mną w swoim hotelu o 9:30 rano, aż jęknąłem z niezadowolenia. Liczyłem, że wywiad, o który starałem się od kilku dni, zaproponują o trochę późniejszej porze. Z mistrzem się jednak nie dyskutuje. Nie było sensu dopraszać się zmiany i argumentować, że okoliczności sukcesu Piotra Żyły zmusiły mnie do pracy do późnych godzin nocnych.
Pokonanie trzydziestu kilometrów dzielących Lahti od Vierumaeki, gdzie mieszkają sportowcy, zajęło zaskakująco mało czasu. Fińskie autobusy jeżdżą jak w zegarku, a korków tu nie ma. Do tego kierowca zadbał, żebym nie przespał właściwego przystanku i w efekcie byłem na miejscu grubo przed umówioną godziną.
Simon pojawił się kilka minut po niej. Niewielki facet, który sprawił, że Adam Małysz nigdy nie został złotym medalistą olimpijskim, okazał się świetnym rozmówcą. Bystrym, elokwentnym i rozgadanym. Harry Potter skoków narciarskich mówił mi o ich magii, o swojej drodze do sukcesów, o przyjaźni z Małyszem i o tym, jak w jego oczach wyglądało szaleństwo, które ogarnęło Polskę na punkcie skromnego górala z wąsikiem.
ZOBACZ WIDEO Barcelona rozgromiła rywali i została liderem. Zobacz skrót meczu FC Barcelona - Sporting Gijon [ZDJĘCIA ELEVEN]
Kiedy rozmowa dotyczyła igrzysk w Salt Lake City, Ammann powiedział, że dobrze pamięta niższe noty dla Małysza z pierwszej serii zawodów na normalnej skoczni. Mówił też, że nie wie, dlaczego Polak miał problemy z telemarkiem, bo zwykle wykonywał go świetnie. - My od lat twierdzimy, że to przez dziurę w zeskoku po upadku Noriakiego Kasaiego - pospieszyłem z wyjaśnieniem. I zaproponowałem obejrzenie skoku "Orła z Wisły". Simon od razu się zgodził.
Znaleźliśmy odpowiednie wideo i rozpoczęliśmy analizę. - Czasy HD to to nie były - zażartował Szwajcar. - Od lat nie widziałem tych obrazków - dodał. - Widzisz, tutaj - zwróciłem uwagę na moment, w którym Małyszowi przeszkodził dziurawy rozbieg. - Wiesz, trudno jednoznacznie ocenić, czy o to chodziło - spierał się Ammann. Zatrzymał nagranie i na jednej z klatek zaczął objaśniać mi drobne błędy w ustawieniu stóp polskiego skoczka.
Rozmowa miała trwać pół godziny, ale przedłużyła się prawie dwukrotnie. Simon podkreślał jednak, że to jego sprawka, więc mogę zadać wszystkie pytania, które do niego mam. Materiału nagrało się zatem naprawdę dużo. - Dam wam znać, kiedy wywiad będzie gotowy. Jakoś tak w przyszłym roku - zażartowałem na pożegnanie. Ammann zaśmiał się, uścisnął mi rękę i z hotelowego foyer wrócił do swojego pokoju.
Teraz trzeba było pokonać czterdzieści kilometrów, by z Vierumaeki dostać się do centrum handlowego pod Lahti, na umówione spotkanie z Tommim Makinenem. Miało do niego dojść w hotelu przy lotnisku Helsinki-Vantaa, ale okazało się, że tego dnia jeden z największych mistrzów kierownicy lat 90. będzie jechał do stolicy z Jyvaskyla, a Lahti ma po drodze.
Czasu na szczęście było sporo, więc na miejsce znów dotarłem ze sporym zapasem. "Tommi może pojawić się trochę wcześniej niż o 13, więc strzeż się!" - napisała mi w SMS-ie asystentka szefa rajdowego zespołu Toyota. Czekając na Makinena przed wejściem do centrum, podświadomie wyglądałem czerwonego Mitsubishi Lancer Evo VII, z napisem "Tommi" na tylnym spojlerze. Tego, które dawno temu zawsze wybierałem we wszystkich kultowych grach komputerowych, jak "Colin McRae Rally" czy "Rally Championship".
Makinen przyjechał jednak srebrnym SUV-em. Weszliśmy do środka i przy kawie zaczęliśmy rozmawiać. - Wiesz, nie ma tu prostej odpowiedzi - mówił legendarny kierowca, gdy pytałem o fenomen fińskiego motorsportu. I tłumaczył, co się na ten fenomen składa. Mówił też, co zrobić, by rajdy WRC odzyskały atmosferę z lat 90. i znów rozpalały wyobraźnię tak jak wtedy. I oczywiście wychwalał Roberta Kubicę. - Jego największą zaletą jest głód. Głód ścigania - powtarzał.
Makinen zrobił na mnie duże wrażenie przed oficjalną częścią rozmowy i po jej zakończeniu. Tym, jak przyjaźnie i z jaką skromnością podszedł do człowieka, którego pierwszy raz widział na oczy. To on zagadywał, pytał się o wrażenia z mistrzostw i o sukcesy naszych skoczków narciarskich. - Dobrze, że udało się tak dogodnie ustawić tę rozmowę, naprawdę dobrze - mówił kilkukrotnie, wyraźnie zadowolony z tego, że mógł po prostu zatrzymać się na lunch i przy okazji porozmawiać o tym, co pasjonuje go przez całe życie.
Kiedy wracaliśmy na parking i rozmawialiśmy o zawodowych planach szefa Toyoty, w pewnym momencie zawył autoalarm jego samochodu. Dla człowieka, który ciągle coś gubi (mój dowód osobisty przeleżał w biurze akredytacyjnym trzy dni) to było pocieszające - jak widać chwile roztargnienia zdarzają się nawet największym mistrzom.
Jeszcze tylko ostatni punkt dnia - wieczorna dekoracja medalowa z udziałem Piotra Żyły i szóstego w konkursie na K-116 Macieja Kota. Po tym, co zobaczyliśmy pod skocznią w czwartek wieczorem, obawialiśmy się o naszego zawodnika. Życiowy sukces okazał się dla niego emocjonalnym szokiem, całkowicie go usztywnił, odebrał mowę i zdolności percepcyjne nie na chwilę, ale na kilka godzin.
Na szczęście na rynek Lahti przyszedł już stary, dobry Piotr Żyła. Uśmiechnięty od ucha do ucha, wesoły, rozgadany. Niewiele jednak brakowało, by przeszedł obok polskich dziennikarzy bez słowa. - Rozmawialiście z Piotrkiem? To już nie pogadacie. Stefan Horngacher właśnie dzwonił i kazał mi ich zabierać do hotelu - powiedział Adam Małysz. Spojrzał jednak, że z jego krajanem z Wisły rozmawia już telewizja, i nie chciał tworzyć podziału na równych i równiejszych. - Trzy pytania - rzucił.
W czwartek wieczorem odpowiedź Żyły na trzy pytania objętościowo dałaby jakieś dziesięć do dwudziestu znaków tekstu i wywołała rozpacz przede wszystkim wśród radiowców, którzy muszą dostarczyć swoim stacjom w miarę sensowny "dźwięk". W ciągu dwudziestu czterech godzin nasz skoczek przeszedł jednak całkowitą metamorfozę i z ogłuszonego eksplozją ładunku wybuchowego manekina zmienił się w duszę towarzystwa. Nie dość, że był wesoły i energiczny, to jeszcze mówił tak, jakby w piątek z samego rana PZN wysłał go na przyspieszony kurs oratorski. Na trzy, no dobrze, cztery pytania, odpowiadał przez sześć minut.
Żyła mówił, że po raz pierwszy w życiu na skoczni udało mu się całkowicie odciąć od rzeczywistości, przenieść do innego świata, w którym jest tylko on, rozbieg, narty, próg, kolejne linie na zeskoku. Skoncentrował się tak mocno, że pozostał w tym świecie nawet po konkursie. - Po drugim skoku mój mózg przestał pracować. Odcięło mnie całkiem od rzeczywistości, byłem jakby na innej planecie - mówił.
Tej gwiezdnej podróży trudno się dziwić. W końcu druga próba polskiego bohatera to był prawdziwy "kosmos". Na szczęście poruszanie się w nadprzestrzeni Żyła ma opanowane i powrót na Ziemię zajął mu tylko jeden dzień, choć był to dzień bardzo długi. Zresztą, nie tylko dla niego.
Ja przetrwanie postanowiłem uczcić pierwszą od przyjazdu do Lahti butelką piwa. Chwyciłem za drzwi sklepowej lodówki, które jednak ku mojemu zaskoczeniu stawiły opór. Spojrzałem do góry, zobaczyłem kłódkę i dotarło do mnie, że mój plan spalił na panewce. W Finlandii po godz. 21 wszelkie stoiska z alkoholem zamyka się na cztery spusty.
Korespondencja z Lahti - Grzegorz Wojnarowski