Norwegowie z piekła do nieba, czyli jak Forfang uratował medale

PAP/EPA / MARKKU OJALA / Na zdjęciu: Johann Andre Forfang
PAP/EPA / MARKKU OJALA / Na zdjęciu: Johann Andre Forfang

4 marca 2017 roku przejdzie do historii polskich skoków narciarskich. Nasi zawodnicy w Lahti sięgnęli po złoty medal na mistrzostwach świata i jest to wyczyn niebywały. Nasza radość jest nieporównywalna, ale swoje emocje przeżywali też Norwegowie.

Kadra prowadzona przez Aleksandra Stoeckla doskonale zna smak największych sukcesów, tych indywidualnych i drużynowych. To przecież oni na dużej skoczni Salpausselkä bronili mistrzowskiej korony, po którą sięgnęli dwa lata temu w szwedzkim Falun. Przed mistrzostwami mało kto liczył się z Norwegami, wszak w ich szeregach niezawodny był właściwie tylko Daniel Andre Tande i czasem, z doskoku nieźle prezentował się Johann Andre Forfang. Tymczasem na najważniejszej imprezie tego sezonu reprezentanci kraju ze stolicą w Oslo pokazali, że w tak ważnych zawodach nigdy nie należy ich lekceważyć. A już zwłaszcza w konkursach drużynowych.

Polacy od rozpoczęcia mistrzostw spisywali się w Lahti dobrze. Co prawda indywidualnie spośród nich tylko Piotr Żyła sięgnął po medal, ale szczególnie na dużej skoczni Biało-Czerwoni udowodnili, że stanowią aktualnie światową czołówkę narciarskich skoków. Czterech naszych zawodników w pierwszej ósemce w życiowym indywidualnie konkursie Żyły mówi samo za siebie. Rola faworytów zawodów drużynowych została więc podopiecznym Stefana Horngachera przypisana z automatu. Z kolei na czarnego konia imprezy wyrośli Norwegowie, ponieważ oprócz wspomnianych Tandego i Forfanga dobrze spisywał się Andreas Stjernen, z kolei drużynę uzupełnił doświadczony i utytułowany Anders Fannemel.

To, co przypuszczano przed zawodami, w sobotę w Lahti się potwierdziło. W norweskiej drużynie jako pierwszy skakał właśnie Anders Fannemel, który wysoko zawiesił poprzeczkę rywalom szybując na 131. metr. Jego koledzy nie zawodzili w swoich próbach, Norwegia po pierwszej serii była klasyfikowana tuż za podium, ale strata do strefy medalowej była nieduża. Rozpacz nastąpiła po drugim skoku Fannemela. Nagle uśmiechnięte buzie norweskiego sztabu pogrążyły się w zasępieniu. Do tej pory zadowolony znajdujący się za bandami zeskoku Salpausselki Bjoern Einar Romoeren, niegdysiejszy nieoficjalny rekordzista świata w długości lotu a obecnie członek norweskiego sztabu, załamał ręce, niepocieszony był też naturalnie Stoeckl w trenerskim gnieździe. Odległość 112,5 metra, jaką osiągnął Fannemel, miała definitywnie przekreślić szansę Norwegów na medal podczas imprezy w Lahti.

Tymczasem... "Impossible is nothing" (tłum. Niemożliwe nie istnieje) - brzmiało kiedyś hasło jednej z największych odzieżowych marek w świecie sportu. Przekaz jasny, bo to właśnie w sporcie najczęściej dzieją się rzeczy najmniej przewidywalne. I przekonują nas, że nigdy nie należy rezygnować z marzeń.

Zobacz wideo: MŚ w Lahti: Polscy kibice dziękowali Piotrowi Żyle. "Straciliśmy gardła!"

W sobotę los do Norwegów się uśmiechnął. W drugiej turze hulać zaczął wiatr, który sprawił, że warunki przestały być dla wszystkich jednakowe. Gdy na belce zasiadł Johann Andre Forfang, mało kto spodziewał się, że ten zawodnik przesądzi o wicemistrzostwie świata dla swojego kraju. Forfang trafił fenomenalnie, podmuchy wiatru pod narty na dole skoczni wyniosły go aż na 138. metr. Forfang ustał, nie podparł się i nie tylko ustanowił rekord dużego obiektu w Lahti, ale przede wszystkim przywrócił swój zespół do walki o medale. Fakt, trafił na wyjątkowo sprzyjający korytarz powietrzny, ale zdołał go maksymalnie wykorzystać.

Po skoku Forfanga Norwegowie złapali się za głowy. Na nowo uwierzyli, że ten konkurs mogą zakończyć z medalami. Jeden impuls, ale jakże silny. Prawdą jest, że aby celebrować sukces w konkursie drużynowym w skokach narciarskich potrzebne jest osiem równych skoków. W tym przypadku słabiutka próba Fannemela z petardą Forfanga się zrównoważyły.

Ostatnia dwójka desygnowana przez Stoeckla, czyli Tande i Stjernen, nie mogła tego zepsuć. Po tym co zrobił Forfang, wręcz im nie wypadało. Stanęli na wysokości zadania a w efekcie też wywarli delikatną presję na Kamilu Stochu, bowiem aby przypieczętować polską dominację w sobotnim konkursie drużynowym, nasz mistrz musiał skoczyć przynajmniej 112-113 metrów w ostatniej próbie. Oczywiście lider naszej kadry bez problemów sobie z tym zadaniem poradził, lecz należy pamiętać, że w przypadku niebywałego i nieprzewidywalnego potknięcia to właśnie Norwegowie cieszyliby się z kolejnego mistrzostwa świata.

Źródło artykułu: