Pamiętacie wietrzny i mroźny konkurs na średniej skoczni w Pjongczangu? Tam było względnie sprawiedliwie pod jednym względem - przynajmniej prawie wszystkim dmuchało z przodu. W Oslo, w 2007 r., powietrze hulało na wszystkie strony. Temperatura wprawdzie oszczędziła skoczków, ale gorzej zniosły ją tory najazdowe. Przy kilku stopniach powyżej zera rozbieg rozpływał się, zawodnicy narzekali na jego przygotowanie. Bardziej we znaki dawał się jednak wiatr, a to rzecz niespotykana jak na stolicę Norwegii.
Przez prawie cztery dekady, od 1980 roku, tylko raz odwołano indywidualne zawody na skoczni Holmenkollen. Wiatr nie rozdawał tam kart jak w Kuusamo czy Sapporo, warunki przeważnie były stabilne. Wygrywali rzeczywiście najlepsi, nie "one-jump wonder" - bohaterowie jednej próby.
W Oslo dominował Adam Małysz. Tam zaczęła się jego wielka kariera, pięć razy stawał na najwyższym podium, nie na wyrost zyskał przydomek "króla Holmenkollen". W 2007 roku karta się odwróciła, Orzeł z Wisły przeżył koszmar. - O mało nie dostałem zawału. Cieszę się, że wylądowałem szczęśliwie - mówił Małysz.
Dzień wcześniej okazał się bezkonkurencyjny i odebrał żółtą koszulkę lidera Pucharu Świata Andersowi Jacobsenowi. Małysz dysponował wielką mocą na progu, nikt nie odbijał się tak dynamicznie, wiatr z tyłu nie robił na nim wrażenia. Po zdobyciu w Sapporo mistrzostwa świata, zmierzał po Kryształową Kulę, już czwartą do kolekcji. Niezależnie od pogody, przeskakiwał konkurentów o kilka metrów. Jego norweski rywal gasł w trakcie sezonu, fatalnie zniósł zmianę stref czasowych podczas wyjazdu do Japonii. Duża przewaga topniała z tygodnia na tydzień, w końcu Polak go dopadł. Los sprzyjał jednak Jacobsenowi, Norweg odzyskał plastron w absurdalnych okolicznościach. Sam odczuwał niesmak.
ZOBACZ WIDEO Dawid Kubacki. Wyścig z policją i konstrukcja samolotów
Organizatorzy odwołali kwalifikacje w Oslo, na siłę przeciągali zmagania, choć skoczkowie, nie ze swojej winy, osiągali żałosne odległości. Gregor Schlierenzauer 97,5 m, Andreas Kuettel 93 m, Robert Kranjec niewiele dalej. Szczęściarze przekraczali 110 m, podium dało ledwie 113 m. Moment ciszy wykorzystał Simon Ammann, poszybował na 118,5 m, ale po dekoracji chodził skwaszony. Wygrał skandaliczny konkurs, który w ogóle nie powinien wystartować. Czarę goryczy przelał skok Małysza.
Miran Tepes zbyt pochopnie zapalił zielone światło i Polak odepchnął się od belki jako ostatni. Od razu po wyjściu z progu zderzył się ze ścianą wiatru. Stracił równowagę, narty kilkukrotnie zafalowały i jedynie dzięki swojemu doświadczeniu nie wykonał salta w powietrzu. Wyglądał jak marionetka zrzucona z rozbiegu. Wynik zszedł na drugi plan. Sportowa Polska głośno odetchnęła, bo idol cudem uratował się przed katastrofą. 89 m, 54. miejsce i strata tak mozolnie wypracowanej żółtej koszulki. Ruszający przed Polakiem Jacobsen uzyskał niezłe jak na tamten dzień 107 m, zajął siódme miejsce i wrócił na prowadzenie w klasyfikacji. Szczęście w nieszczęściu, że dopiero siódme, bo przed kończącym weekendem w Planicy przewaga wynosiła 14 punktów. Co najważniejsze, nie doszło do tragedii i Polak mógł nadrobić straty w Słowenii.
- Naprawdę żal to będzie mi pewnie dopiero wtedy, jak to do mnie dotrze. Na razie cieszę się, że nie upadłem, bo naprawdę mogło się to bardzo brzydko skończyć. Jeśli porwałoby mi nartę tak, jak Mazochowi (w Zakopanem - przyp. red.), to byłaby kaplica - mówił wtedy.
Według jednej z koncepcji, Polak tak wysoko wyszedł z progu, że znalazł się ponad siatkami osłaniającymi od wiatru. I dostał straszliwy podmuch z lewej strony. Nie miał szans. Nawet norweska prasa grzmiała: "Dramat Małysza sprawia, że nowy lider nie zasmakował sukcesu. Konkurs nie powinien się odbyć" - pisał dziennik "Verdens Gang".
"Tylko dzięki akrobatycznym umiejętnościom i rutynie Małysza publiczność nie zobaczyła wstrząsającej sceny, a na Holmenkollen nie doszło do skandalu. Zmieniający się silny wiatr przeszkodził zresztą wielu innym dobrym zawodnikom" - twierdził "Nettavisen".
Niektórzy skoczkowie poszli dalej i stwierdzili, że kibice, zamiast rywalizacji, obejrzeli farsę, z "latającymi idiotami" w roli głównej. Organizatorów krytykowali Ammann i Martin Schmidt, Walter Hofer dawno nie zebrał tylu gromów. Potem sprawa ucichła. Za sprawą Małysza, który w wielkim stylu wygrał trzy konkursy w Planicy i zgarnął Kryształową Kulę. Gdyby jednak nie feralna próba z Oslo, mógłby z jeszcze jednego powodu wpisać się do annałów dyscypliny. Aura powstrzymała jego serię zwycięstw - w równych warunkach pewnie jako pierwszy w historii wygrałby siedem razy pucharowych konkursów z rzędu.