Niemiec, 27-letni policjant z Siegsdorf, w końcu doczekał się indywidualnego zwycięstwa, dotychczas wygrywał jedynie w Pucharze Kontynentalnym. Przylgnęła do niego łatka skoczka nieprzewidywalnego. Po słabiutkim początku tego sezonu ledwo załapał się do kadry na Turniej Czterech Skoczni, a potem zajął drugie miejsce w imprezie, jako jedyny (przez dwa konkursy) zagrażał Ryoyu Kobayashiemu. W kolejnych tygodniach był już rozregulowany, stawał na podium, by kilkanaście dni później nie dostać się do drugiej serii w Willingen. W Innsbrucku wytrzymał napięcie i udowodnił, że potrafi skakać także pod presją.
Markus Eisenbichler został mistrzem świata, choć kilka lat temu był o krok od wózka inwalidzkiego. W Oberstdorfie, w 2012 roku, runął na zeskok, złamał trzeci kręg piersiowy, cztery kolejne były uszkodzone. Stracił czucie w nogach, przez miesiąc nie wstał ze szpitalnego łóżka. Zdawał sobie sprawę, że to może być pożegnanie ze sportem. - Dzięki Bogu wszystko skończyło się pomyślnie - mówił w wywiadzie dla dziennika "Bild".
Dość szybko wrócił do treningów i jeszcze bardziej się do nich przyłożył. Nie ukrywał, że wypadek zmienił jego światopogląd. Wcześniej traktował skoki bardziej jak zabawę. - Nie zawsze dawałem z siebie 100 proc. Teraz mi się to nie zdarza - zapewniał.
ZOBACZ WIDEO: Witold Bańka: Przyszłość Horngachera? Tu nie chodzi o pieniądze
Powrót do formy zajął kilkanaście miesięcy, w sezonie 2013/14 zmierzył się ze swoimi demonami, wystartował w Oberstdorfie. Wciąż był młody i gniewny, rozpychał się łokciami w gronie rutyniarzy, dobijał się do kadry A. Zaczął regularnie punktować, wprawdzie spisywał się fatalnie w końcówce 2015 roku, ale pozbierał się i w grudniu 2016 roku, w Engelbergu, pierwszy raz stanął na podium.
Kariera Eisenbichlera to zresztą nieustanne wzloty i upadki. Dobrze radził sobie w sezonie olimpijskim, podczas igrzysk indywidualnie był ósmy i czternasty, a w konkursie drużynowym jego miejsce zajął Leyhe. Nie ukrywał łez po decyzji Wernera Schustera. Stanął jednak na dole i kibicował kolegom, jak gdyby nigdy nic świętował z nimi srebro.
Jego bolączką była regularność. Po treningach i kwalifikacjach w czubie, w konkursie co najwyżej jeden dobry skok i frustracja po drugiej nieudanej próbie. Teatralne gesty stały się jego znakiem rozpoznawczym, pod tym względem Niemcy porównywali go do Svena Hannawalda. Mocne, pobudzające klepnięcie w klatkę piersiową, motywujący okrzyk, wybuch radości po lądowaniu albo erupcja negatywnych emocji. Miewał pretensje do całego świata, mruczał pod nosem i poirytowany schodził do szatni. Ze swoimi warunkami (175 cm, 59 kg) wyglądał jak bokser wagi lekkiej gotowy do wyjścia do ringu. Do niedawna był to zdecydowanie częstszy obrazek niż spontaniczna radość, bo rzadko oddawał dwa dalekie skoki. Gdy już utrzymał nerwy na wodzy, to stawał nawet na podium. Zaskoczył podczas MŚ 2017, na obiekcie K-90 w Lahti zdobył brązowy medal, o 1,1 pkt przed Kamilem Stochem. Jego lądowanie niekoniecznie zasługiwało na wysokie noty, ale sędziowie uważali inaczej.
Sezon 2018/19 jest jego najlepszym w karierze, pięciokrotnie stanął na podium. Był wymieniany w gronie faworytów do medalu MŚ, ale w Innsbrucku wiodło mu się przeciętnie. - To przyjemna skocznia, ale irytuje mnie - mówił kiedyś. Raz nie przeszedł kwalifikacji, w 2017 roku był 29., w poprzednim sezonie zepsuł drugą próbę i spadł z drugiej lokaty na ósmą. Latem 2018 roku starał zaprzyjaźnić się z Bergisel. - Oddawałem tam całkiem niezłe skoki, co pozytywnie nastraja mnie przed nachodzącymi zawodami - cytował go portal skijumping.pl
Podczas Turnieju Czterech Skoczni nie wyszło, zajął 13. miejsce i pogrzebał szanse na rywalizację z Kobayashim. Po kilku tygodniach nie było wątpliwości, wygrał z olbrzymią przewagą i został siódmym mistrzem świata, który wcześniej nie triumfował w pucharowym konkursie. Wcześniej dokonali tego Heinz Kuttin, Espen Bredesen, Tommy Ingebrigtsen, Takanobu Okabe, Rok Benković i Rune Velta.
Niemcy są nim zachwyceni, a sam Eisenbichler po konkursie, w swoim stylu, wyrzucił z siebie emocje. Z trudem łapał oddech, zaszkliły mu się oczy. Nie wierzył, że w końcu udało mu się wskoczyć na szczyt. A to być może nie koniec, w takiej dyspozycji będzie groźny w Seefeld na obiekcie K90.