Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.
48 lat temu, 11 lutego 1972 roku, Polska oszalała. 19-latek, którego komunistyczne władze najpierw nie chciały puścić na igrzyska olimpijskie, wywalczył w Sapporo złoty medal! - Tam zaczęło się moje życie - mówi nam Wojciech Fortuna.
Szymon Łożyński, WP SportoweFakty. Trochę to dziwne: umawiam się na wywiad z mistrzem olimpijskim w skokach narciarskich, ale zamiast do Zakopanego przyjechałem do Suwałk. Dlaczego?
Wojciech Fortuna: Żona stąd pochodzi. Szukałem dla niej pracy w Zakopanem. Wszędzie chodziłem, nikt nie chciał pomóc. W końcu powiedziałem: "Co my właściwie tu robimy? Musimy sobie kupić chałupę. Może i w Puszczy Augustowskiej". W internecie szybko znaleźliśmy dom i na drugi dzień byłem już u sprzedającego. Obejrzeliśmy, pasował nam, kupiliśmy. Mamy domek, 2000 metrów ziemi, kiedyś chowałem nawet zwierzątka. Miałem kucyka i 11 kóz. Mieszkam w takim miejscu, że nie zamieniłbym tego na żadne Krupówki. Mamy swoje ogórki, pomidory. Cudo.
Wpływ na przeprowadzkę miało też wymeldowanie z Zakopanego?
Zostałem wymeldowany na wniosek urzędu miasta. Sądownie. Skoro nie przyjechałem na pogrzeb mamy, to myśleli, że ze Stanów Zjednoczonych nigdy nie wrócę. Na pogrzeb nie mogłem przylecieć, nie miałem zielonej karty, miałem już kupiony dom i wszystko bym stracił. Ale jak już dostałem dokument o wymeldowaniu, zadzwoniłem do burmistrza miasta.
- Wie pan, co zrobiłem z odznaczeniem "Zasłużony dla miasta Zakopanego"?
- No co pan zrobił?
- Psa oznaczyłem, swojego kundla. Legitymację przybiłem do psiej budy, ale na takiej wysokości, żeby mógł codziennie łapę w tym miejscu podnieść i zrobić co trzeba.
- Szkoda - odpowiedział burmistrz, a ja mu na to:
- Szkoda, że pan się wstydził przyznać do wymeldowania mnie.
ZOBACZ WIDEO: Skoki narciarskie. Stefan Kraft lata jak szalony. "Punkty zdobywa krok po kroku"
Na Suwalszczyźnie pana życie zmieniło się na lepsze?
Zdecydowanie. Po pierwsze w knajpach na Krupówkach nie można mnie już spotkać. Przestałem pić 16 lat temu. I dobrze mi z tym. Poza tym często dostaję w domu telefon, że muszę przyjechać do Szelmentu, gdzie prowadzę wystawę narciarską (więcej o niej TUTAJ). Często zatem jeżdżę samochodem i muszę być trzeźwy. Ale alkohol mam w domu. Po prostu czasami dostaję od ludzi, myślą, że nadal piję. A ja już ani nie piję, ani nie skaczę dla idei. Bo tak to było. Dziś skoczek zarabia porządne pieniądze. Nie martwi się, czy później dadzą mu za sukcesy gratyfikacje. Albo czy zostanie alkoholikiem, jak wielu naszych olimpijczyków, którzy dziś już nie żyją. Gdy wróciłem z Ameryki, koledzy pytali:
- Nie napijesz się z nami?
- Nie napiję, bo nie mam już pieniędzy i czasu na wódę - odpowiadałem.
Byli zaskoczeni?
Dziwili się: jak mogę nie pić? A ja skończyłem pięćdziesiątkę i powiedziałem: dość. Nie piję 16 lat. Nie palę 10, a wypalałem trzy paczki dziennie. Byłem prawie jak narkoman. Jak nie widziałem fajek, natychmiast siadałem w auto, jechałem na stację benzynową i kupowałem cały karton.
Papierosy rzuciłem w jeden dzień. Powiedziałem żonie:
- Rzuciłem papierosy w tej chwili, a ona:
- Głupstwa opowiadasz, rano na pewno pojedziesz na stację.
- Zobaczysz, że rzuciłem.
Przez pierwszy tydzień nie szło się ze mną dogadać. Po dwóch latach od rzucenia poczułem nikotynę. A nikt w tamtym momencie nie palił. Po prostu z moich ubrań nie wyszła jeszcze nikotyna. Czułem ją.
Za pana czasów skoczkowie skakali na kacu?
Wódka nie była dopingiem. Teraz jak wypiłby pan pięćdziesiątkę i oddał mocz, to wyjdą ślady alkoholu i będzie dyskwalifikacja. Wtedy tak nie było. Oczywiście alkohol nie poprawiał formy, ale dyskwalifikacji nie było. Mnie też się zdarzyło, że dzień przed zawodami porządziłem. Zdawałem sobie jednak sprawę, że jednym pijaństwem niszczy się miesiąc roboty.
To dlaczego pan to robił? Alkoholem przezwyciężał pan strach?
Skąd, ja nigdy się nie bałem. Na skokach nie zarabiałem. Gdyby było inaczej, nie poszedłbym dzień wcześniej z kolegą na 0,7. Zdawałbym sobie sprawę, że rano będzie się kręcić w głowie i nie skoczę. W USA już wiedziałem, że jednym pijaństwem mogę wszystko stracić. Wódka nie była i nie jest droga. To sama chemia, trucizna. Dla mnie alkohol już nie istnieje.
Wóda to jest legalna zaraza, która niszczy ludzi, młodzież, organizmy. To biznes państwowy, którego nie popieram. Trochę w życiu wypiłem i zdaję sobie sprawę, co to wódka. Kłopotów przez nią miałem dość. Człowiek wypity to człowiek głupi. Nikomu tego nie polecam.
Ludzie mówili czasami na Podhalu, że uratowała mnie żona Maria, bo nigdy nie tolerowała alkoholu. Powiedziała krótko: "Albo pijesz i siedzisz sam, albo żyjemy normalnie". Przestałem pić z dnia na dzień. Tak samo jak z paleniem.
Żonę Marię poznał pan w USA.
Tak, w Chicago. Byłem kawalerem z odzysku. Pracowała w restauracji, była szefową kuchni. Przychodziłem tam na jedzenie. Popatrzyłem się na nią, ona na mnie. Przy płaceniu powiedziałem:
- Proszę pani, ja tutaj jeszcze wrócę.
- No to niech pan wróci - odpowiedziała.
I tak zacząłem chodzić regularnie. Ślub wzięliśmy w Chicago. Swoich dzieci nie mamy. Każde z nas ma dzieci z pierwszego małżeństwa.
Żona Maria była w ciąży, ale poroniła.
Tak się niestety stało. To był dla nas trudny moment. Nie chcę o tym mówić.
Łącznie ma pan trójkę wnuków?
Tak. Wnuczkę od strony żony. Ze strony mojej córki wnuczkę, a ze strony syna wnuka. Moja córka na stałe mieszka w Norwegii. Najpierw pracowała w Polsce. Nigdy nie mogła tutaj nic kupić na raty, bo zarabiała za mało. Wyjechała do Norwegii. Angielski znała świetnie. Szybko nauczyła się norweskiego. Pracuje jako przedszkolanka. I mówię jej: "Żeby ci do głowy nie przyszło wracać do Polski, bo na emeryturze będziesz żyła za 1500 złotych. Niech cię Bóg broni przed tym!". Jeszcze u niej nigdy nie byłem, ale ciągle mnie zachęca do odwiedzin. Na razie córka z wnuczką odwiedzają mnie w Polsce.
Zanim z żoną wrócił pan do Polski, sporo lat spędziliście w USA. Władze komunistyczne nie chciały jednak w ogóle puścić pana do Stanów.
Wiedziałem, że w USA mogę dobrze zarobić. Dolar stał wysoko. Poszedłem po paszport. Powiedzieli mi: "Nigdzie nie pojedziecie. Jesteście mistrzem olimpijskim i nie będziecie nam wstydu robić i sprzątać Ameryki. Idźcie na taksówkę jeździć". I tak przez pięć lat chodziłem i nie chcieli mi dać tego paszportu. Dopiero po stanie wojennym mnie puścili. Chyba w 1986 roku poszedłem po paszport i powiedzieli z łaską: "Dobra, jedźcie jak tak bardzo chcecie".
Za pierwszym razem był pan w USA rok. Za drugim razem dwa i pół. Niewiele zabrakło, a trzeci raz do USA, kiedy poznał pan żonę Marię, w ogóle by pan nie poleciał.
Po drugim powrocie byłem cinkciarzem. Dobrze zarabiałem, aż trafiłem do więzienia. Wzięli mi z bagażnika dwa miliony złotych. Zatrzymali mnie w Zakopanem. W więzieniu spędziłem jednak tylko kilka dni. Kasę wzięli i tak długo ją trzymali, aż weszło prawo dewizowe i te pieniądze nie były już nic warte.
Po tej wpadce znów musiałem wyjechać za granicę. Nie było jednak łatwo zebrać na kolejny bilet do USA. W końcu się udało. Moja była małżonka tak mnie jednak kochała, że powiedziała: "Nie pojedziesz za granicę, jeśli nie zagwarantujesz alimentów do pełnoletności". Miałem odłożonych parę groszy na czarną godzinę. To było wtedy 3,6 mln. Zrobiła wielkie oczy, jak jej pokazałem te pieniądze. Zapłaciłem.
I trzecia przygoda w USA była najdłuższa. Trwała ponad pięć lat.
Założyłem wtedy w USA firmę malarską. Zarabiałem porządne pieniądze. Miałem 10 malarzy. Była dobra koniunktura, ale nie zawsze klienci płacili na czas. Kiedyś poszedłem do jednego z nich i mówię: "Jak mi nie wypłacicie teraz, to dostanę po mordzie. Tak mnie zwodzicie". Czasami nie zapłacili mi nawet przez dwa miesiące. Robota zrobiona i byliśmy już na innej.
- Zapłacimy, ale nie możemy ci dać wszystkiego, bo domy nie idą - powiedzieli.
- A który macie do sprzedania? - zapytałem.
- No ten, co ostatnio malowałeś.
Kosztował 320 tysięcy dolarów.
Kupił pan?
Miałem wyrobione specjalne punkty, żeby dostać kredyt. Kupiliśmy z żoną. Mieliśmy jedno piętro dla siebie. Resztę wynajmowaliśmy. Ludzie płacili, a my spłacaliśmy dom. W 2000 roku weszły emerytury sportowe w Polsce. Wypełniłem dokumenty, mama je wysłała. Mówię do żony:
- Może coś byśmy zmienili w naszym życiu?
- Nie wiem, tutaj mamy dom niesprzedany - odpowiedziała.
Odezwał się wtedy do mnie deweloper, u którego kupowałem wcześniej ten dom. Pojechałem do niego na robotę malarską. Rozmawiamy i pyta:
- Jak się mieszka?
- Dobrze, ale wystaw mi go na sprzedaż za 520 tysięcy dolarów - odpowiedziałem.
- Szkoda pisać taką cenę, bo nie sprzedasz za tyle - mówił deweloper.
Trzy tygodnie później zadzwonił, że dwóm braciom z Meksyku pasuje ta chałupa. Jest duży parking i będą mieć blisko do roboty. Przyjeżdżam pod dom, rzeczywiście czekali na mnie. Wzięli ze sobą inspektora. Sprawdził, co jest do naprawy. Naprawiłem wszystko w ciągu dnia. Po trzech przyjechali, uzgodniliśmy cenę - 520 tysięcy dolarów. Dostali kredyt, deweloperzy załatwili wszystko między sobą, wypisali mi czek i sprzedałem dom.
Zamach na World Trade Center miał wpływ na państwa powrót do Polski?
Po zamachu wszystko zaczęło się psuć. Coraz słabiej było ze zleceniami dla firmy. Policja bardziej pilnowała, straszyła emigracją. Nie mając zielonej karty, cały czas ryzykowałem. Widziałem, że wszystko zaczyna siadać. Koniunktura się skończyła. Dokończyłem swoje roboty. Firmę sprzedałem. Wróciliśmy do Zakopanego. Rok mieszkaliśmy. Potem wyprowadziliśmy się do Puszczy Augustowskiej.
Po trzecim powrocie z USA za panem został wysłany list gończy. Dlaczego?
Wymeldowali mnie z Zakopanego i puścili za mną list. Nie chcę opowiadać jednak za co i po co. Jedenaście dni byłem w więzieniu. Robili wszystko, żeby mnie zniszczyć. Dzwonili Niemcy i pytali nawet, co ten Fortuna zrobił? Zabił? Nie. Narkotyki? Nie. No to dlaczego puścili list gończy – pytali. Dostałem karę 300 złotych grzywny, zapłaciłem i sprawa się skończyła.
W więzieniu budził pan respekt ze względu na tytuł mistrza olimpijskiego?
Przyprowadzono mnie pod celę i powiedzieli: "Macie tutaj mistrza olimpijskiego". Potem dowiedziałem się, że siedziałem z piłkarzem i aptekarzem. Jednego nazywali konsul, ponieważ robiły lewe wizy. Przyjechali do mnie dziennikarze. Naczelnik prosił, żeby wywiadu nie robić pod celą tylko w świetlicy.
NA DRUGIEJ STRONIE DOWIECIE SIĘ, DLACZEGO FORTUNA WYRZUCIŁ SZKOLNY DZIENNIK DO SZAMBA I GDZIE PODZIAŁA SIĘ TOYOTA, KTÓRĄ POLAK MIAŁ DOSTAĆ ZA ZWYCIĘSTWO NA IGRZYSKACH.
[nextpage]Już w dzieciństwie był pan niezłym urwisem. Na przykład z kolegą wrzucił pan dziennik do szamba.
To było w podstawówce. Ze świętej pamięci Mietkiem Królem. W dzienniku były dwójki. Wydawało się nam, że jak zginie dziennik, to przejdziemy do następnej klasy. Dziennik się jednak nie zniszczył. Tego dnia był mróz, a kanał zamarznięty. Woźny, bystry facet, popatrzył do kanału. Zobaczył, że jest dziennik i szybko go wyciągnął. Przyznaliśmy się, dostaliśmy dwie gumy na plecy i to wszystko.
Innemu nauczycielowi wpisaliście natomiast nazwiska dzieci do dowodu osobistego.
Oj, z tym było sporo śmiechu. W szkole podstawowej mieliśmy nauczyciela Franciszka. Uczył nas fizyki. Z Mietkiem siedzieliśmy w pierwszej ławce. Byliśmy największymi rozrabiakami w klasie, dlatego musieliśmy być na oku. I pan Franciszek mówi do kolegi tak:
- Pójdziesz do babki i poprosisz ją, żeby dała ci mój dowód osobisty. Muszę iść na milicję, bo do Niemiec jedziemy.
- Ale wie pan co, jakby Wojtek poszedł ze mną, to by mi się fajniej szło - odpowiedział Mietek.
- No to idźcie chłopcy, ale wracajcie szybko - dodał nauczyciel.
Dowód wzięliśmy, wracamy. Mówię do przyjaciela: "Pokaż ten dowód". Zobaczyliśmy, że ma wpisanego jednego syna, Wojciecha. Powiedziałem wtedy: "Wiesz co, za mało dzieci ma ten nasz nauczyciel wpisane. Chodź dopiszemy mu jeszcze dwójkę". Tak zrobiliśmy.
Przynieśliśmy dowód. Nauczyciel dobrze go nie sprawdził i poleciał na komendę oddać go. Policjant jak otworzył dowód, to od razu powiedział do nauczyciela: "On jest zniszczony. Ma pan dopisane dzieci". Za kilka minut wraca i woła: "Fortuna i Król do pokoju nauczycielskiego". Przyznaliśmy się, ale gumą dostaliśmy tam tak, że po ścianach goniliśmy: "Nie pojadę przez was do Niemiec" – krzyczał.
Rodzice chcieli, żeby został pan skoczkiem?
Tata bardzo, mama na początku też. Później, gdy dostałem się do kadry, zaczęło być jednak niebezpiecznie. To był ekstremalny sport. Nie można porównać tego do dzisiejszych skoków. Teraz zawodnik ma kask na głowie, jedzie wolniej na progu. Wtedy przy 100-metrowym skoku jechałem ponad 100 kilometrów na godzinę. Za moich czasów, bez kasku, jak się skoczek wywrócił, uderzał głową i trafiał do szpitala. Kilka razy było tak ze mną. Mama się tego bała.
Z rozrabiaki wyrósł pan na skoczka, który poleciał na igrzyska do Sapporo. W noc przed konkursem na dużej skoczni spał pan z nartami?
Nie. Narty stały tylko w pokoju hotelowym. Natomiast jak byłem mały, to spałem z nimi. Ojciec mówił: "Narty będą stały na korytarzu". A ja się wtedy rozpłakałem i powiedziałem: "Przecież mi je ukradną". W końcu narty postawiłem sobie obok łóżka.
Za triumf na dużej skoczni w Sapporo obiecana była toyota. Dlaczego jej pan nie dostał?
To auto stało na dole dużej skoczni. Kasaya był przekonany, że wygra konkurs i ta nagroda trafi do niego. Zawody wygrałem ja i organizatorzy zmienili zdanie. Powiedzieli, że ta nagroda jest dla triumfatora konkursu na mniejszej skoczni, czyli dla Kasayi. Głupio zrobili. Potem napisali, że mam dostać Fiata 125P.
Wróciliśmy do Polski i dzwonimy: "Kto ma mi dać tego Fiata?". A oni nawet nie wiedzieli, kto to napisał. I jak mogłem mieć dalszą motywację do kontynuowania kariery? Mimo to kocham Sapporo, bo tam zaczęło się moje życie. Teraz, kiedy oglądam konkursy skoków, kibicuję Polakom i Japończykom.
Po złotym medalu miał pan propozycje, żeby nie wracać do Polski?
To były trudne czasy. Oszukiwano nas z nagrodami. Nie wiedziałem w ogóle, czy wrócę do Polski. Miałem różne propozycje. Musiałem jednak wrócić. Ojciec i matka byli w partii. Gdybym nie wrócił, wyrzuciliby ich z roboty. Ojciec mi powiedział: "Synu jak ty nie wrócisz, to będę musiał się powiesić. Bo zniszczą nas tutaj". Nie mogłem im tego zrobić. Inni uciekali, ja wróciłem do Polski.
W kraju był pan witany jak król.
Na lotnisku było wielkie powitanie. Potem robili już sobie jaja. Wieźli mnie z Warszawy i w co większym mieście wjeżdżaliśmy na rynek. Pokazywali mnie jak małpę. A facet, który nie chciał mnie puścić na igrzyska, to zabrał mnie do Komitetu Centralnego. Wyciągnął mi medal z pudełka, otworzył drzwi i krzyczy: "Towarzysze, przywiozłem wam złoty medal olimpijski". Pomyślałem sobie: "To kur*** co ja przywiozłem?". Nic już nie mówiłem. Po lampce wina wlali i kazali spierd***.
Później mówili już tak: "Słuchajcie Fortuna, macie wyrobione nazwisko. Czas, abyście wstąpili w nasze szeregi". Jednemu sekretarzowi powiedziałem:
- Co to za partyjniak będzie ze mnie, jak ja na zebranie nie mam czasu przyjść.
- Nie o to chodzi żebyście byli, ważne żebyście wstąpili w nasze szeregi -odpowiedział.
I zaczęli mnie odstawiać na bok, bo wiedzieli, że nic z tego nie będzie. Legitymacji na szczęście nie dostałem. I nikt mi nie zarzuci, że byłem partyjny. Nigdy żadnego talonu od nich nie dostałem.
Karierę zakończył pan w wieku 27 lat. Szybko.
Oficjalnie w 1979 roku. Do skoków długo mnie ciągnęło. Już nie byłem w kadrze, a jeszcze chciałem iść na trening i skoczyć ponad 100 metrów. Na tamte czasy skoczek w wieku 26-27 lat musiał już jednak kończyć karierę. Był staruszkiem. Nie mieliśmy wtedy fizjologa. Nikt mnie nie ważył, nie mierzył. Teraz zawodnicy mają rozpisaną dietę. I nagle z 56 kg zacząłem ważyć 70 kg. No to gdzie taki grubas poleci. O medycynie sportowej nikt nie miał wtedy pojęcia. Jak się przewróciłem to do szpitala, od razu noga do gipsu i to była nasza medycyna.
Życie pana nie oszczędzało. Jest pan człowiekiem wierzącym?
Tak. Nie narzucam się jednak Panu Bogu. On tego nie lubi. Jak coś potrzebuję, to modlę się do swojej mamy. Bo kiedyś jak się modliłem, to nikt mi nie pomógł. Mam jednak w pamięci słowa mamy, która zawsze mi mówiła: "Pamiętaj synu, życie pozagrobowe na pewno istnieje". Do kościoła jednak nie chodzę.
Choć mieszka pan setki kilometrów od Zakopanego, utrzymuje pan kontakt z dawnymi kolegami?
Tak. Z Józefem Łuszczkiem sobie codziennie rozmawiamy. Do Zakopanego jeżdżę też na grób mamy i brata. To piękne miasto, ale nie jest to miasto sportowe, tylko deweloperskie. Wyznają tam zasadę: zrobić i sprzedać. Nie mają szacunku do sportu. Po kolei kluby polikwidowano. Nie liczą się z nikim. Przykra sprawa. Wielką Krokiew ogrodzili wielkim płotem. Za pięć lat, kiedy już najlepsi skoczkowie odejdą, powinni tam wpuścić nosorożca i żyrafę, żeby jeszcze jakaś atrakcja była. I do tego dojdzie. Bo następców obecnych skoczków nie widać.
***
Prowadzenie wystawy sportowej "od Marusarza do Kubackiego" nie jest jedynym zajęciem Wojciecha Fortuny. Mistrz olimpijski założył także fundację, której celem będzie finansowe wsparcie medalistów mistrzostw świata oraz igrzysk olimpijskich. Obecnie trwają pracę nad stroną internetową fundacji i jej nazwą.