Był skoczkiem narciarskim, zdobywał medale w drużynowych konkursach mistrzostw Polski. Potem trenował kadrę skoczków przygotowując ją do trzech igrzysk olimpijskich - w Innsbrucku (1976 r.), Sarajewie (1984) oraz Calgary (1988). Był także wiceprezesem Tatrzańskiego Związku Narciarskiego oraz członkiem PZN. Wreszcie, jako dyrektor Pucharu Świata w Zakopanem, organizował zawody, których zazdrościł nam cały świat. Stanowił uosobienie dwóch właściwie wykluczających się cech - był niezwykle wymagający, a przy tym subtelny dla wszystkich swoich współpracowników.
Walter Hofer zaskoczony
Kiedy pojawiał się problem nie do rozwiązania, przychodził Nadarkiewicz. Chwila zastanowienia, zmrużone oczy, parę lapidarnych zdań i pomysł się znajdował. Przedstawiany zawsze tym samym ciepłym głosem. Jego zrównoważenie i spokój mogły jednak zmylić. Plan zawsze się udawał, ale do jego realizacji potrzeba było kilkunastu godzin pracy dziennie każdej z zaangażowanych osób.
W sezonie 2000/2001 polskie skoki przeżyły eksplozję zainteresowania. Adam Małysz zaczął wygrywać w niewiarygodnym stylu, telewizyjne transmisje biły rekordy oglądalności. O ile w tym sezonie nie organizowano skoków w Polsce, o tyle w następnym Zakopane otrzymało dwa konkursy. Było jasne, że na Podhale ściągną kibice z całej Polski, ale sytuacja z 19 stycznia zaskoczyła nawet Waltera Hofera, dyrektora Pucharu Świata. Do Zakopanego przyjechało... 80 tys. fanów. Takiej frekwencji dawno nie odnotowano nawet w Niemczech czy Austrii.
Nagle pojawił się potężny problem logistyczny, Hofer doglądał zawodów z jeszcze większym pietyzmem. Na szczęście dyrektorem konkursów w Zakopanem był Nadarkiewicz. To nie mogło się nie udać.
- Odbiór styczniowego Pucharu Świata w Zakopanem u dyrektora Hofera był bardzo dobry. W pierwszym dniu miał jednak pewne zastrzeżenia, gdyż nie spodziewaliśmy się tak wielu ludzi i faktu, że już wcześnie rano wejdzie na skocznię ponad 10 tys. kibiców. Ponadto kibice z lewej strony mogli wtargnąć na próg, co było groźne i mogło spowodować przerwanie konkursu - cytuje Nadarkiwcza relacjonującego zawody skijumping.pl.
Decyzja dyrektora była szybka. Natychmiastowe wzmocnienie straży, ochrony i policji. Organizator ściągnął 60 kilogramów płotków, którymi odgrodził próg od publiczności. Ekipy pracowały w nocy po 12 godzin i więcej.
- W niedzielę o godzinie 10.00 Walter Hofer odebrał skocznię, stwierdzając, że wszystkie jego polecenia zostały spełnione. Sami zawodnicy czuli się świetnie. Golberger powiedział mi, że czuł się pod Wielką Krokwią, jak w Austrii. Miał mnóstwo fanów. Tak samo Cecon, Widhoelzl i inni - z hipnotyzującym spokojem opowiadał Nadarkiewicz.
W styczniu 2006 roku organizacja zawodów również stanęła pod znakiem zapytania. Prezydent ogłosił żałobę narodową po tym, jak na Śląsku zawalił się dach hali, w której miała miejsce wystawa gołębi. W wyniku tragedii zginęło 65 osób, ponad 170 zostało rannych.
Konkurs udało się jednak przeprowadzić dzięki pomysłowości i taktowi, jakie charakteryzowały Nadarkiewicza. Zorganizował modlitwę za zmarłych. I to na samej Wielkiej Krokwi. Atmosfera była podniosła, kibice zrezygnowali ze śpiewów i fajerwerków. Konkurs rozegrano, a jednocześnie fani i skoczkowie z całego świata mogli uczcić pamięć tych, którzy zginęli w gruzach chorzowskiego budynku.
Świat sportu zamilkł
Nadarkiewicz był nie tylko świetnym organizatorem zakochanym w skokach narciarskich, ale także doświadczonym marketingowcem. Potrafił ściągnąć do Zakopanego sponsorów i najważniejsze osoby w państwie. Dzięki temu, związek odnotowywał sukces finansowy, a zawody miały jeszcze wyższą rangę.
To on jest głównym autorem sukcesu Zakopanego. To on sprawił, że o stolicy polskich Tatr usłyszał cały narciarski świat. Nie miał parcia na szkło, nie pchał się na afisz, a jednak jego dorobek doceniali wszyscy, którym było dane z nim współpracować. - Nie wyobrażam sobie zakopiańskich konkursów bez Nadarkiewicza - mówił "Dziennikowi Polskiemu" Hofer, kiedy wszyscy już wiedzieli, że dyrektor polskiego PŚ zachorował na nowotwór.
23 lipca 2010 r. w polskich mediach gruchnęła fatalna wiadomość - w wieku 65 lat zmarł Lech Nadarkiewicz. Świat sportu zamilkł.
Pięć dni później przy ul. Nowotarskiej w Zakopanem odbył się pogrzeb. Nadarkiewicza żegnano w strugach deszczu. Na pogrzeb przyjechali m.in. Apoloniusz Tajner, Adam Małysz i Walter Hofer. Mowę pożegnalną wygłosił Władysław Gąsienica Roj, honorowy prezes Tatrzańskiego Związku Narciarskiego. Nadarkiewicza uhonorowano tytułem "Solidarni w sporcie" przyznawanym przez Zarząd Regionu NSZZ "Solidarność".
Głos, który koił nerwy
- Miałem okazję trenować i wyjeżdżać na zawody z Leszkiem. Miał duży wpływ na skoki w Polsce. Jednocześnie był niezwykle życzliwy i koleżeński. Były momenty, kiedy bardzo mi pomógł. Najpierw jechałem na zawody pociągiem czy autobusem, a żeby nie marnować więcej czasu korzystałem z jego uprzejmości i zatrzymywałem się u niego w domu. Nie miał z tym żadnego problemu - wspomina dzisiaj w rozmowie z WP SportoweFakty Adam Małysz.
Były znakomity skoczek i dyrektor w PZN pamięta, że Nadarkiewicz wszystko miał zapięte na ostatni guzik. Przy tym był zadziwiająco subtelny i zrównoważony.
- Nie widziałem u niego oznak zdenerwowania. Zawsze wszystko tłumaczył spokojnie, w sposób stonowany. Miał też barwę głosu, która koiła nerwy. Jeśli ktoś go znał to wiedział doskonale, że tak samo zachowywał się prywatnie, jak i w pracy. Był dobrą duszą polskich skoków - podkreśla Małysz.
- Bardzo nam go brakuje - dodaje.
Polskie i światowe legendy sportu - rozpoznajesz je na zdjęciach? >>
Simon Ammann ma ambitne plany. Chce wrócić do czołówki >>