Apoloniusz Tajner: Ludzie wysyłali faktury za sukcesy Adama Małysza

East News / Imago Sport and News / Na zdjęciu: Apoloniusz Tajner i Adam Małysz
East News / Imago Sport and News / Na zdjęciu: Apoloniusz Tajner i Adam Małysz

- Zadzwonił rolnik z Podlasia. Mówi: "Kupiłem białą parafinę, rozpuściłem na gorąco, dodałem oleju. Jak Małysz posmaruje tym narty, to mu pojadą najlepiej ze wszystkich. Ja to panu poślę" - Apoloniusz Tajner wspomina czasy "małyszomanii".

W tym artykule dowiesz się o:

[tag=1351]

Apoloniusz Tajner[/tag] to były zawodnik kombinacji norweskiej i trener tej dyscypliny. W latach 1999-2004 prowadził również kadrę polskich skoczków. W tych czasach rozkwitł talent Adama Małysza, który za kadencji Tajnera wygrał między innymi Turniej Czterech Skoczni, trzykrotnie zwyciężał w pucharze i mistrzostwach świata, a także zdobył srebrny oraz brązowy medal na igrzyskach w Salt Lake City w 2002 roku. Obecnie Tajner jest prezesem Polskiego Związku Narciarskiego. W rozmowie z naszym portalem wspomina czasy "małyszomanii" i opowiada o swoim nowym życiu z żoną Izabelą.

Mateusz Skwierawski: Często mówi się: "kiedyś to były czasy". Faktycznie można zatęsknić za latami 90?


Apoloniusz Tajner: Gdy sobie o nich przypomnę, tylko się uśmiecham.

Było lepiej, gorzej?

Inaczej. U nas w kraju mieliśmy dobre warunki, owszem, pod względem finansowym też nie najgorsze. Ale jak się wyjeżdżało za granicę, to człowiek nie miał na kawę za dolara. Nie mówiąc już, co przechodziliśmy na granicach.

ZOBACZ WIDEO: Rafał Kot analizuje formę syna. "Jestem w kropce"

Co takiego?

Od 1983 do 1990 roku prowadziłem kadrę kombinacji norweskiej. Jeżdżąc na zawody, korzystaliśmy zazwyczaj z własnych samochodów. Celnicy nie przepuszczali nas z różnych powodów. Cofali nas na przykład z powodu letnich opon. O zimowych przecież nikt nie myślał.

Raz to mnie nawet chcieli, przy zwykłej wtedy kontroli dokumentów, zamknąć na Dworcu Centralnym w Warszawie, gdy podróżowaliśmy na zawody pociągiem. Wyglądało to tak, że ekipa - zawodnicy oraz sztab - dosiadała się w Katowicach. Miałem przy sobie dwadzieścia paszportów. Gdy zacząłem szukać swojego, policjanci nawet nie pytali, jak wszedłem w posiadanie pozostałych. Od razu odprowadzili mnie na komisariat. Zanim wyjaśniłem, a oni sprawdzili, że to paszporty całej ekipy, minęło trochę czasu.

Biliście podobno rekordy, jeżeli chodzi o czas spędzany w podróżach.

Jechało się z Warszawy do Wiednia. Tam przejazd na drugi dworzec ze wszystkimi bagażami, przesiadka. Ówczesny prezes PZN Lech Bafia, mimo że bardzo nie chciałem, wysłał mnie na zawody do Rovaniemi w Finlandii. Jechaliśmy tam 4,5 doby. Pociągami, promem i jeszcze taksówkami. Przyjechaliśmy rano, w dniu zawodów. Dwa dni na miejscu i pięć dni jazdy z powrotem. Na następny turniej na Słowację.

To było po prostu bez sensu. Ale... człowiek miał energię, entuzjazm. Nic wielkiego nie robiło mu, że noce spędzi w pociągu.

Opowiada pan, że nie przepuszczali was na granicach. Nie było taryfy ulgowej dla sportowców?

Nie, nikogo nie obchodziło, że wybieramy się na zawody. Po prostu nas zawracano.

I po zawodach.

Dlaczego? Jechaliśmy wtedy na inne przejście graniczne. A później na kolejne i kolejne. Aż w końcu się udawało. Mimo że paszporty świeciły się na czerwono od pieczątek "zakaz wjazdu".

Jak to robiliście?

Dwa razy się nie udało, ale korzystaliśmy na nieuwadze innych. Na przykład na trzecim przejściu kontrola nie zauważała, że dokumenty są już podbite. Dla nas tego typu podchody na granicy były wtedy zupełnie normalne, wpisane w podróż.

Pamiętam jesień 1999 roku. Pracowałem już ze skoczkami. Wiozłem z fabryki Elana narty, na których Adam Małysz wygrał później Turniej Czterech Skoczni. Zatrzymano mnie na granicy austriacko-słowackiej. Na dachu pokrowiec i pięć par nowych nart. Celnik pokazał, żebym zjechał na bok. Otworzył etui i pyta, co to za sprzęt. Powiedziałem, że to narty skokowe, wszystkie były nowe. - Należą do Małysza - szybko dodałem. Strażnik od razu się wyprostował. "To ty tu stój. Z nowymi nie przejedziesz" - burknął. Po trzech godzinach stania czekały mnie negocjacje. Pokazałem mu sto szylingów. Nawet nie zareagował. Odwrócił się i poszedł. Wrócił za godzinę. Podbiłem stawkę: dwieście szylingów. Nic. Trzysta też mu nie pasowało. Dodam tylko, że za każdym razem celnik znikał gdzieś na dłuższy czas. Dopiero jak usłyszał "pięćset", zgodził się mnie puścić.

Mieliście budżet na "dogadanie się"?

Nie było takiej możliwości. Wyciągało się prywatne pieniądze i "załatwiało". Takie były czasy.

Wracają wspomnienia, gdy teraz przekracza pan granicę w kilka sekund?

Nieraz przypomina mi się ta obawa z tamtych lat. Czy się uda, czy nas przepuszczą. Chyba w Cieszynie spotkało mnie najwięcej niespodzianek. Często jeździliśmy do Czech na treningi. Z Wisły przez Cieszyn do Frenstatu. Mieli tam skocznię w bardzo dobrym standardzie i mały ruch graniczny. Problemy pojawiały się jednak za każdym razem. Te same pytania na przejeździe: "po co te narty, gdzie je wieziecie." Kupiło się u Czechów trampkokorki, to zabierali. Celnik potrafił nawet zaglądać do samochodu i sprawdzać, czy mamy na nogach nowe buty. Zdarzyło się, że ja akurat miałem. Tak mnie tym zdenerwował, że je zdjąłem i wrzuciłem z mostu granicznego do rzeki, Olzy. Mało co za to mandatu nie dostałem.

Po otwarciu granic musiały wam spaść ogromne blokady w głowach.

Liczyło się pieniądze na każdym kroku, skubało. Na kawę, bułkę czy wodę mineralną. Jakaś dieta się należała z zagranicznych zawodów, ale człowiek chciał ją przywieźć do kraju. Woziliśmy grzałki, można było wodę zagotować w małym kubeczku blaszanym. Zabieraliśmy kanapki. Oby tylko nie wydać pieniędzy.

Wracaliśmy kiedyś z mistrzostw świata juniorów z Wojtkiem Fortuną. Na dworcu w Wiedniu czekaliśmy na "Chopina" - pociąg do Polski. Strasznie nam się pić chciało. Uznaliśmy, że złożymy się na kubek oranżady z automatu. Wychodziło za nią dziewięć szylingów. Dużo. Żal nam było tych pieniędzy strasznie. W przeliczeniu wychodziło ponad dolara, na polskie to już w ogóle. Gryzło nas, ale pragnienie wygrało. Wrzuciliśmy te dziewięć szylingów i wie pan, co się stało?

Zawiesił się automat?

Oranżada zaczęła się lać po podłodze! Nie podstawiliśmy kubka! Suszyło nas jak na Saharze, chcieliśmy ją rękami łapać. Skończyliśmy bez napoju i pieniędzy.

W związku narciarskim też nie było wielkich pieniędzy. Jak załatwiliście sprzęt dla skoczków?

Pieniądze się znajdowały, a jeżeli nie, to dochodziło do wymian. Kryształy się woziło, zamieniało je na nowe kombinezony w Wiedniu na Mexikoplatz. Czy też wódkę do Skandynawii. Dostawcy szli nam na rękę. Tym bardziej jeżeli wiedzieli, dla którego skoczka potrzebny jest strój.

Adam Małysz opowiadał nam, że na początku w ramach oszczędności, skoczkowie spali czasem na podłodze, albo z trenerem w łóżku.

Adam musiał spać z trenerem Mikeską. Nawet wiem, dlaczego to zapamiętał. Pavel strasznie chrapał. Mi się raz zdarzyła taka sytuacja. Z Tomisławem, synem, przyjechaliśmy do Planicy w nocy. Po drodze mieliśmy awarię samochodu, nie było już pokoi. Położyliśmy się w jednym łóżku. Budzę się rano, podnoszę głowę. Nie ma Tonia. - Gdzie on poszedł? - myślę. Otworzyłem drzwi od łazienki. Spał w wannie. Tym razem ja chrapałem.

Gdy polska telewizja zaczęła transmitować niemal wszystkie zawody narciarskie, Polakom wryły się w głowie dwa obrazki: fruwającego Adama Małysza i machającego flagą Apoloniusza Tajnera. Odczuł pan popularność?

Co ciekawe, po sukcesach Adama w turnieju Czterech Skoczni (2001 r.), zaczęto mnie regularnie pokazywać w telewizji z chorągiewką na wieży. Dwa lata później podeszło do mnie dwóch pracowników niemieckiej telewizji ZDF. Realizator wizji oraz operatorem kamery. Okazało się, że to Polacy. Mieszkają w Niemczech, są obywatelami tego kraju, ale płynie w nich polska krew. Zresztą pracują tam do dziś. Wymyślili sobie wtedy, że skoro Małysz tak skacze, to wypromują też trenera. Później takie ujęcia stały się już normą w skokach.

A ludzie jak na pana reagowali?

Przede wszystkim prosili o zrobienie zdjęcia. Nigdy tego nie unikałem. Ale to nie była skala popularności Adama Małysza. Adam musiał się nauczyć z tym żyć. Idąc na zakupy z żoną spędzał dwie godziny przed sklepem i podpisywał kartki. Dużo o tym rozmawialiśmy, dostrzegliśmy ten problem. Pierwsze, co zrobiliśmy, to nakazaliśmy Adamowi zmianę numeru telefonu. Inaczej nie mógłby się od niego oderwać. Dzwonili wszyscy. Do mnie zresztą też.

Ale kto?

To były życzliwe telefony, ale... na przykład pani z Wrocławia miała swoje spostrzeżenia. "Wie pan co? Małysz zepsuł skok, bo nie poprawił paska od kasku pod brodą. Do tej pory tak robił i wygrywał. Proszę mu na to zwrócić uwagę".

Albo pan rolnik z Podlasia. Mówił: "Panie Tajner, ja chcę pomóc Małyszowi, bo mu narty słabo jadą. Kupiłem białą parafinę w aptece, rozpuściłem na gorąco, dodałem trochę oleju i do zamrażarki. Jak Małysz tym posmaruje narty to mu pojadą najlepiej ze wszystkich. Ja to panu poślę".

Innym razem kupiłem dla Adama trochę naenergetyzowanej wody w plastykowej rurce do noszenia na szyi.

Tylko po co?

Przekonał mnie jeden pan, że to poprawi kondycję. Daliśmy 200 złotych za sztukę. Za kolejne 200 zł kupiłem też dla siebie. Raczej nie zaszkodziło. Aha, zapomniałem powiedzieć. Dostałem też dwie faktury.

Faktury?

Jedną na 30 tysięcy złotych od pewnej pani. Napisała list i dołączyła rachunek. Odręcznie zrobiony, na zwykłym druczku. W korespondencji zawarła: "Sukcesy Adama Małysza zawdzięczają państwo moim modlitwom. Codziennie modlę się za Adama, dlatego tak dobrze skacze. Proszę o zapłatę."

Aż boję się zapytać o drugi rachunek.

Ten na 60 tysięcy złotych? Wystawił go energoterapeuta. Stwierdził, że Adam osiągnął formę dzięki doładowaniom energii, które ten pan emitował ze swojego domu. Nakazał zapłatę całej kwoty pod groźbą odcięcia energii. Lata 2002-03 były naprawdę szalone.
[nextpage]
Sławni i ważni ludzie też garnęli się do kontaktu z wami.

Po turnieju w Bischofshofen (styczeń 2001 r.), który Adam wygrał, ktoś próbował się do mnie dodzwonić. Odebrałem.
- Halo? - mówię.
- Kwaśniewski przy telefonie.
- Jaki Kwaśniewski? - mrużę oczy.
- No, Aleksander Kwaśniewski.
- Ale ja nie znam nikogo takiego - dalej nie rozumiem.
- Prezydent, panie trenerze!

Tydzień później Małysz wygrał konkurs w Harrachowie. Akurat byłem w holu w naszym hotelu. Z recepcji krzyczą: "telefon!" i żebym do budki podszedł. Podnoszę słuchawkę. "Daniel Olbrychski, witam". Premier Buzek też dzwonił. I tak po kolei.

Przeszliśmy wtedy bardzo szybki okres dojrzewania mentalnego. Zaczynając od wyniku sportowego, do tamtego momentu, zastrzeżonego dla innych. Po otwarcie się na kontakty z ludźmi, których znaliśmy tylko z telewizji. Potem dzwonili posłowie, senatorowie, marszałkowie, burmistrzowie, lokalni politycy. Każdy się chciał spotykać. Najpierw próbowaliśmy to wszystko pogodzić, ale w pewnym momencie zaczęło to nam wywracać cały proces. Ma być trening, a tu obiad z bardzo ważną osobą. A tych ważnych osób było wtedy bardzo dużo.

Wróćmy jednak do telefonu od prezydenta. Była trema?

Pewnie! Pomyślałem wtedy: "o cholera!". Wyprostowałem się, odchrząknąłem. Akurat prezydent Kwaśniewski był w Szwajcarii i zadzwonił z prywatnego numeru. Prezydent Kwaśniewski ma sportową duszę i wyjątkową umiejętność nawiązywania kontaktu, ocieplenia rozmowy. Po chwili miałem wrażenie, jakbym rozmawiał ze starym znajomym. Później wielokrotnie się spotykaliśmy. Prezydent często telefonował. Na ogół łączyła się ze mną kancelaria i przełączała do pana Kwaśniewskiego.

A przecież otoczka była, jaka była. Skoczków rozwoziliście po zawodach samochodami do domu.

Mieliśmy dwa passaty kombi. Załatwił nam je Edi Federer, menedżer Małysza. On chciał z nami kończyć współpracę, zanim Adam wygrał Turniej Czterech Skoczni. Dlaczego? Bo Adam skakał coraz słabiej, Edi zaczął do tego dopłacać. Przekonywałem go: "Zaczekaj do wiosny, proszę cię". Byśmy nawet te passaty stracili z końcem grudnia 2000 r. Zgodził się. A w grudniu, w Sankt Moritz, Adam złapał taką formę, że przeskakiwał wszystkich po dziesięć metrów.

Z Piotrem Fijasem patrzyliśmy na to i... nawet się nie cieszyliśmy. Pamiętam nawet taką scenę. Wracaliśmy samochodem z Austrii. Długo się w sobie zbierałem, aż w końcu powiedziałem na głos: "Mamy chyba zawodnika, który wygra Turniej Czterech Skoczni, Piotrek". Fijas, zawsze sceptyczny, z pół minuty się nie odzywał. W końcu odparł: "Nie martw się. Zaraz są święta, jeszcze się wszystko spieprzy".

A dziś każdy w Polsce wie, że bułka z bananem gwarantuje sukces.

W Wilingen często przerywano konkurs ze względu na silny wiatr. Trwał on już chyba pięć godzin. Po trzech godzinach chłopcy zrobili się głodni. Na stołówce tłusty gulasz, kiełbaski i makarony, też na tłusto. Profesor Jerzy Żołądź zabronił tego jeść i przyniósł z kantyny bułki i banany. Wytłumaczył, że banan to bomba witaminowa, a bułka to węglowodany i to jest teraz potrzebne zawodnikom. Adam wyszedł akurat przed kontener i tak sobie podjadał.

Widzieli to inni skoczkowie. Adam ten konkurs wygrał (luty 2001 r.). A na drugi dzień zabrakło na stołówce bananów i bułek. Od tamtej pory robiliśmy zakupy w sklepie, bo na każdych kolejnych zawodach bułki i banany szybko znikały ze stołówki.

Wy nawet potrafiliście Małysza rozciągnąć o dwa centymetry!

Przywiązaliśmy go do klamki w drzwiach, urwała się. Ale kaloryfer wytrzymał. Stawy nóg, przestrzenie międzykręgowe - z dwie godziny je naciągaliśmy i położyliśmy Adama spać. Rano miał nie wstawać w ogóle, żeby unikać wstrząsów.

Uściślijmy. Chodzi o dyskwalifikacje Małysza z powodu zbyt długich nart podczas kwalifikacji w Kuopio. Małysz je wygrał, ale nie został dopuszczony do konkursu.

Najpierw przycięliśmy narty piłką do żelaza o centymetr. Okazało się, że źle zinterpretowaliśmy tabelę w regulaminie. Powinniśmy uciąć dwa centymetry. Małysz został przez to zdyskwalifikowany w kwalifikacjach, w których wypadł doskonale. Zażądaliśmy drugiego pomiaru, na drugi dzień. I od wieczora zaczęliśmy Adama rozciągać.

Rano zamówiliśmy taksówkę pod hotel na terenie skoczni. Przez hol niosłem Adama na plecach. Wszyscy trenerzy się śmiali. Zeszliśmy tak piętro niżej, do sali pomiarowej. Czekając na swoją kolej, Adam wisiał jeszcze na drążku w korytarzu. Na pomiarze musiał rozebrać się do majtek. Tak, by nikt nie podejrzewał, że na przykład wsadził coś do butów. Wyszło, że przez noc urósł prawie dwa centymetry. Komisja nie mogła uwierzyć. Mierzyli go raz, drugi, trzeci. Sprawdzali urządzenia, czy są sprawne. Uzbierało się dokładnie 1,7 centymetra! Na następny dzień dopuścili Adama do konkursu.

Pełnił pan wiele różnych funkcji jak słyszymy, ale to nie wszystko. Na początku "małyszomanii", podczas zawodów w Zakopanem, robił pan nawet za porządkowego.

O 6 rano pod skocznią czekało około 10 tysięcy kibiców bez biletów. Teren był nieogrodzony, bez służb ochroniarskich. Jedynie z porządkowymi, z opaskami na rękach. I ten tłum nie dał się już wyprosić. Na godzinę przed konkursem naliczyłem z pięćdziesiąt osób na drzewach. W okolicach buli, wchodzili na świerki naprawdę wysoko. Jeden tak się bujał na czubku, że baliśmy się, że go złamie i z nim spadnie.

Myślę, że w sumie przyszło około 80-90 tysięcy kibiców. Ludzie stali wszędzie. Na górze, tam gdzie zawodnicy startują. W lesie, dookoła na skarpach. Nawet przy progu, naprzeciwko trybuny trenerskiej. I podchodzili coraz bliżej. Flagi, które trzymali w rękach, sięgały prawie do progu. Pojawiło się duże ryzyko, że zawodnik może w nie wpaść. Walter Hofer przerwał zawody, podszedł do mnie i poprosił, żebym zwrócił kibicom uwagę. Stało tam może ze sto osób, ale wszyscy bardzo przyjaźnie przyjęli moje słowa. Szybko się wycofali.

Co zaważyło, że Małysz tak wystrzelił? Da się to wytłumaczyć?

Poprzedni trener, Mikeska, był typowym trenerem-treserem, absolutnie wierzącym w ciężki trening. Tylko ćwiczyć, a jak nie wychodzi, to dokładać obciążenia. Założyłem, że jeżeli Małysz już wtedy wygrał trzy Puchary Świata i jeszcze kilka razy stanął na podium w sezonie 1996-97, to on to już umiał. Że skoro jest coraz gorzej, (w Nagano nie wchodził do 50), to trzeba go przywrócić do formy. Były dwie przyczyny spadku formy Adama. Nie radził sobie z ogromnym zainteresowaniem. Ludzie przyjeżdżali mu pod dom, zaczął się ukrywać. Druga sprawa - zakochał się. Planował ślub, dziecko było w drodze, a przychodów brakowało. Chciał wrócić do zawodu. Udało mi się przekonać Izabelę, żonę Adama, żeby jeszcze ten jeden rok pomogła przekonać Adama do pozostania w skokach. Pomogło.

Całkowicie przemodelowaliśmy trening motoryczny i siłowy. To samo jeżeli chodzi o technikę skakania. Stworzyliśmy fantastyczny zespół, z doktorem Jerzym Żołądziem, psychologiem Janem Blecharzem i Piotrem Fijas. Doktor Żołądź miał za sobą doświadczenie z Holandii, współpracował z piłkarzami Ajaksu Amsterdam. Zobaczył, jak tworzy się technologia treningu. Za Małyszem stał zespół. Przy następnych sukcesach wiedzieliśmy, jak nad tym zapanować. A dojrzałość Adama z rok na rok wzrastała.

Adam Małysz i Apoloniusz Tajner
Adam Małysz i Apoloniusz Tajner

A co z innymi zawodnikami? Z Mateją, Skupniem, Kruczkiem, pana synem? Dlaczego oni nie odnosili sukcesów?

Myśmy byli wtedy trochę naturszczykami. Zamawiało się jeden kombinezon, dla Adama. Teraz zawodnicy mają po piętnaście kompletów. Wtedy nie było możliwości, żeby je sobie szyć, zbadać, sprawdzić. Nie było też takiej technologii, jaką posiadamy w dzisiejszych czasach. Obecny zespół ma wszystko dopięte na ostatni guzik. A pozostali zawodnicy też podnieśli swój poziom sportowy i odnieśli w tych latach swoje największe sukcesy.
[nextpage]
Aktualnie jest pan prezesem PZN, ale trzeba trochę poszukać w internecie, by znaleźć informacje sportowe. Pana życie prywatne zdominowało sieć. Jak pan się odnajduje w tej nowej rzeczywistości?

Bardzo dobrze. Od 2001 roku miałem dość czasu, by oswoić się z krytyką i zainteresowaniem mediów. Nauczyłem się poruszać w tej przestrzeni i nie zaprzątam sobie tym głowy. Były okresy, gdy też byłem krytykowany i atakowany w przypadku niepowodzeń. Hejt był spory. Jak coś szwankowało w skokach, to winny Tajner. Do 2005 roku bardzo się tym przejmowałem. Ale uodporniłem się. Nie ma się na to wpływu, tak samo jak na anonimowe komentarze.

A w tych czasach? Spotkał się pan z hejtem?

Wiem, że są artykuły o moim życiu prywatnym, różne opinie, też krytyka. Ale nie interesuje się tym. Nie czytam. Choć zdaję sobie sprawę, co to jest "Pudelek". W momencie dużego zainteresowania moim życiem prywatnym ciągle otrzymywałem linki do artykułów na mój temat.

I co pan myślał?

Jestem świadomy, że pisze się o tym, na co jest zapotrzebowanie. Najbardziej uderzył mnie artykuł w "Super Expressie" w ubiegłym roku. Wysiadłem na Dworcu Centralnym w Warszawie, wszedłem do kiosku i widzę na pierwszej stronie gazety ogromny tytuł: "Tajner kupuje willę w Wesołej za 5 milionów złotych". W stylu góralskim, z placem zabaw. A w środku zdjęcia.

Osobiście to bym się nawet cieszył. A niech mnie mają za milionera, bo do milionów ludzie mają szacunek, może większy, tak z natury. Tylko była to zwyczajnie nieprawda. Poza tym, do mojego środowiska, związkowego, gdzie sporo jest biednych klubów, doszła informacja, że proszę: my tu ciułamy, a prezes sobie wille kupuje za pięć milionów. Odezwałem się do tej gazety. Okazało się, że osoba mi nieżyczliwa to wszystko wymyśliła, a redakcja bez sprawdzenia informacji opublikowała artykuł. Informacje totalnie wyssane z palca, ale nie tylko nas takie sytuacje dotykają.

Za panem i żoną chodzili też paparazzi.

Na początku wynajmowaliśmy z Izabelą małe mieszkanko na Woli w Warszawie. I rzeczywiście. Przez parę dni paparazzi ustawiali się pod blokiem. Pojedynczo, czasem w dwie osoby. W odległości około stu metrów, za torami kolejowymi. To pamiętam, bo zasłaniałem okna.

Choć nie obawiałem się, że coś wyjdzie na jaw. Miałem już uporządkowane sprawy w poprzednim życiu. Po prostu nas to męczyło.

Kiedyś byliśmy śledzeni z Warszawy do Krakowa. Przed wjazdem do Krakowa, podłączył się drugi samochód. Początkowo nie zdawałem sobie z tego sprawy. Zorientowaliśmy się z Izą dopiero pod blokiem, gdy dwa samochody zatrzymały się koło nas. Wyskoczyły z nich cztery osoby z aparatami i zaczęli robić zdjęcia. Wtedy się zdenerwowałem i "ruszyłem" do nich. Uciekli. Raz mi się zdarzyło zdenerwować, ale z drugiej strony obecność paparazzi jest normalna. W końcu to ich praca. Po jakimś czasie mój temat przestał być nośny. Mamy to już za sobą.

A kogo miał pan grać w serialu "Na Wspólnej"?

Z Izabelą poznaliśmy się w pociągu relacji Warszawa - Kraków. Gdy wszedłem do przedziału, Iza zareagowała z entuzjazmem: "Ja pana znam, gra pan w Na Wspólnej!”.

Tylko jaką rolę?

Pan Włodka Ziębę.

Było rozczarowanie?

Siedzący obok pasażerowie mocno się zdziwili. "No jak to, co pani mówi? To pan Tajner, trener" - wtrącili się. Emocje opadły. - Kojarzyłam twarz, ale nie wiedziałam skąd - dodała Izabela. Pomyliła mnie z aktorem Mieczysławem Hryniewiczem. Tak się poznaliśmy.

Iza w ogóle nie znała się na skokach, zresztą trwa to do teraz. Oczywiście, dużo o nich już wie, ale nie jest pasjonatką.

Dziś to pana żona. A jak podchodził pan do tej znajomości na początku?

Nie wiedziałem, w jakim kierunku się to potoczy, ale na taką drogę się zdecydowałem. Zakładałem, że z tej relacji może nic nie wyjść. W końcu jestem w dojrzałym wieku.

Zastanawiał się pan dłużej nad różnicą wieku? Czy raz pan policzył lata i zamknął temat?

Dzieli nas 36 lat, ale mentalnie zaskoczyło na tym samym poziomie. Do tej pory nie potrafię wytłumaczyć, jak to się stało. I tak, bez jakiś planów, przetrwało.

Pana środowisko: najbliżsi, była żona, dzieci, koledzy - jak to odebrali?

Myślę, że dużo osób zastanawiało się, jak długo utrzyma się nasz związek. Pewnie były jakieś zakładziki, czy rok, dwa, może trzy? A my już tworzymy rodzinę i ciągle normalnie to wygląda. Teraz jest już ta akceptacja środowiska, znajomych. Wcześniej byliśmy raczej odbierani jako "wybryk". Wszyscy byli chyba trochę zdezorientowani. Co to jest i dlaczego tak jest.

Panu to przeszkadzało?

Szczerze? Nie zwracałem na to uwagi. Zdecydowałem się być z Izabelą. Z każdym miesiącem i rokiem nasza relacja "normalniała". Aż dojrzała do momentu, w którym obecnie jesteśmy.

I trzeciego dziecka, syna Leopolda, doczekał się pan w wieku 65 lat. Trudniej jest się ojcem w takim wieku?

Wcześniej byłem cały czas poza domem. Dominika i Tomisław wychowywali się z mamą. Obecnie biorę udział w wychowywaniu synka. Widzę, ile to radości przynosi i ile sił witalnych daje. Tego się nie spodziewałem. Nasz Leopoldek ma rok i trzy miesiące. Cieszę się, że jestem na bieżąco. Przedtem nie było mnie tygodniami w domu. Mój ojciec Leopold, dwukrotny olimpijczyk w skokach i kombinacji norweskiej w 1948 Sankt Moritz i 1952 Oslo, wychował wielu kolejnych olimpijczyków. Izabeli bardzo spodobało się to imię.

Apoloniusz Tajner z żoną Izabelą
Apoloniusz Tajner z żoną Izabelą

Chyba zgodzi się pan, że obecnie jest w lepszej formie niż w erze Adama Małysza? Wystarczy spojrzeć na zdjęcia.

Schudłem 17 kilogramów, ale nie przez treningi. Zmieniłem sposób odżywiania się. Całkowicie odstawiłem alkohol, to już sześć lat. Wystarczyło. Waga sama się zaczęła opuszczać. Zatrzymała się na mniej więcej jednym poziomie. Choć Iza cały czas mnie motywuje, by jeszcze szukać obniżki. Żona dużo ćwiczy, ja nie za bardzo, trochę z braku czasu. Ale staram się co drugi dzień intensywnie maszerować, po 40-50 minut. Lepiej czuje się w nowym wydaniu. I lepiej wyglądam.

Najpierw jeździł pan pociągami na zawody, po kilka dób, a później poznał w pociągu obecną żonę. Musi pan mieć sentyment do polskich kolei.

Kiedyś jeździło się z powodu pasji, entuzjazmu. Po latach znowu poczułem tamtą energię.

Źródło artykułu: