Apoloniusz Tajner: Ludzie wysyłali faktury za sukcesy Adama Małysza

- Zadzwonił rolnik z Podlasia. Mówi: "Kupiłem białą parafinę, rozpuściłem na gorąco, dodałem oleju. Jak Małysz posmaruje tym narty, to mu pojadą najlepiej ze wszystkich. Ja to panu poślę" - Apoloniusz Tajner wspomina czasy "małyszomanii".

Mateusz Skwierawski
Mateusz Skwierawski
Apoloniusz Tajner i Adam Małysz East News / Imago Sport and News / Na zdjęciu: Apoloniusz Tajner i Adam Małysz
Apoloniusz Tajner to były zawodnik kombinacji norweskiej i trener tej dyscypliny. W latach 1999-2004 prowadził również kadrę polskich skoczków. W tych czasach rozkwitł talent Adama Małysza, który za kadencji Tajnera wygrał między innymi Turniej Czterech Skoczni, trzykrotnie zwyciężał w pucharze i mistrzostwach świata, a także zdobył srebrny oraz brązowy medal na igrzyskach w Salt Lake City w 2002 roku. Obecnie Tajner jest prezesem Polskiego Związku Narciarskiego. W rozmowie z naszym portalem wspomina czasy "małyszomanii" i opowiada o swoim nowym życiu z żoną Izabelą. Mateusz Skwierawski: Często mówi się: "kiedyś to były czasy". Faktycznie można zatęsknić za latami 90?

Apoloniusz Tajner: Gdy sobie o nich przypomnę, tylko się uśmiecham.

Było lepiej, gorzej?

Inaczej. U nas w kraju mieliśmy dobre warunki, owszem, pod względem finansowym też nie najgorsze. Ale jak się wyjeżdżało za granicę, to człowiek nie miał na kawę za dolara. Nie mówiąc już, co przechodziliśmy na granicach.

ZOBACZ WIDEO: Rafał Kot analizuje formę syna. "Jestem w kropce"

Co takiego?

Od 1983 do 1990 roku prowadziłem kadrę kombinacji norweskiej. Jeżdżąc na zawody, korzystaliśmy zazwyczaj z własnych samochodów. Celnicy nie przepuszczali nas z różnych powodów. Cofali nas na przykład z powodu letnich opon. O zimowych przecież nikt nie myślał.

Raz to mnie nawet chcieli, przy zwykłej wtedy kontroli dokumentów, zamknąć na Dworcu Centralnym w Warszawie, gdy podróżowaliśmy na zawody pociągiem. Wyglądało to tak, że ekipa - zawodnicy oraz sztab - dosiadała się w Katowicach. Miałem przy sobie dwadzieścia paszportów. Gdy zacząłem szukać swojego, policjanci nawet nie pytali, jak wszedłem w posiadanie pozostałych. Od razu odprowadzili mnie na komisariat. Zanim wyjaśniłem, a oni sprawdzili, że to paszporty całej ekipy, minęło trochę czasu.

Biliście podobno rekordy, jeżeli chodzi o czas spędzany w podróżach.

Jechało się z Warszawy do Wiednia. Tam przejazd na drugi dworzec ze wszystkimi bagażami, przesiadka. Ówczesny prezes PZN Lech Bafia, mimo że bardzo nie chciałem, wysłał mnie na zawody do Rovaniemi w Finlandii. Jechaliśmy tam 4,5 doby. Pociągami, promem i jeszcze taksówkami. Przyjechaliśmy rano, w dniu zawodów. Dwa dni na miejscu i pięć dni jazdy z powrotem. Na następny turniej na Słowację.

To było po prostu bez sensu. Ale... człowiek miał energię, entuzjazm. Nic wielkiego nie robiło mu, że noce spędzi w pociągu.

Opowiada pan, że nie przepuszczali was na granicach. Nie było taryfy ulgowej dla sportowców?

Nie, nikogo nie obchodziło, że wybieramy się na zawody. Po prostu nas zawracano.

I po zawodach.

Dlaczego? Jechaliśmy wtedy na inne przejście graniczne. A później na kolejne i kolejne. Aż w końcu się udawało. Mimo że paszporty świeciły się na czerwono od pieczątek "zakaz wjazdu".

Jak to robiliście?

Dwa razy się nie udało, ale korzystaliśmy na nieuwadze innych. Na przykład na trzecim przejściu kontrola nie zauważała, że dokumenty są już podbite. Dla nas tego typu podchody na granicy były wtedy zupełnie normalne, wpisane w podróż.

Pamiętam jesień 1999 roku. Pracowałem już ze skoczkami. Wiozłem z fabryki Elana narty, na których Adam Małysz wygrał później Turniej Czterech Skoczni. Zatrzymano mnie na granicy austriacko-słowackiej. Na dachu pokrowiec i pięć par nowych nart. Celnik pokazał, żebym zjechał na bok. Otworzył etui i pyta, co to za sprzęt. Powiedziałem, że to narty skokowe, wszystkie były nowe. - Należą do Małysza - szybko dodałem. Strażnik od razu się wyprostował. "To ty tu stój. Z nowymi nie przejedziesz" - burknął. Po trzech godzinach stania czekały mnie negocjacje. Pokazałem mu sto szylingów. Nawet nie zareagował. Odwrócił się i poszedł. Wrócił za godzinę. Podbiłem stawkę: dwieście szylingów. Nic. Trzysta też mu nie pasowało. Dodam tylko, że za każdym razem celnik znikał gdzieś na dłuższy czas. Dopiero jak usłyszał "pięćset", zgodził się mnie puścić.

Mieliście budżet na "dogadanie się"?

Nie było takiej możliwości. Wyciągało się prywatne pieniądze i "załatwiało". Takie były czasy.

Wracają wspomnienia, gdy teraz przekracza pan granicę w kilka sekund?

Nieraz przypomina mi się ta obawa z tamtych lat. Czy się uda, czy nas przepuszczą. Chyba w Cieszynie spotkało mnie najwięcej niespodzianek. Często jeździliśmy do Czech na treningi. Z Wisły przez Cieszyn do Frenstatu. Mieli tam skocznię w bardzo dobrym standardzie i mały ruch graniczny. Problemy pojawiały się jednak za każdym razem. Te same pytania na przejeździe: "po co te narty, gdzie je wieziecie." Kupiło się u Czechów trampkokorki, to zabierali. Celnik potrafił nawet zaglądać do samochodu i sprawdzać, czy mamy na nogach nowe buty. Zdarzyło się, że ja akurat miałem. Tak mnie tym zdenerwował, że je zdjąłem i wrzuciłem z mostu granicznego do rzeki, Olzy. Mało co za to mandatu nie dostałem.

Po otwarciu granic musiały wam spaść ogromne blokady w głowach.

Liczyło się pieniądze na każdym kroku, skubało. Na kawę, bułkę czy wodę mineralną. Jakaś dieta się należała z zagranicznych zawodów, ale człowiek chciał ją przywieźć do kraju. Woziliśmy grzałki, można było wodę zagotować w małym kubeczku blaszanym. Zabieraliśmy kanapki. Oby tylko nie wydać pieniędzy.

Wracaliśmy kiedyś z mistrzostw świata juniorów z Wojtkiem Fortuną. Na dworcu w Wiedniu czekaliśmy na "Chopina" - pociąg do Polski. Strasznie nam się pić chciało. Uznaliśmy, że złożymy się na kubek oranżady z automatu. Wychodziło za nią dziewięć szylingów. Dużo. Żal nam było tych pieniędzy strasznie. W przeliczeniu wychodziło ponad dolara, na polskie to już w ogóle. Gryzło nas, ale pragnienie wygrało. Wrzuciliśmy te dziewięć szylingów i wie pan, co się stało?

Zawiesił się automat?

Oranżada zaczęła się lać po podłodze! Nie podstawiliśmy kubka! Suszyło nas jak na Saharze, chcieliśmy ją rękami łapać. Skończyliśmy bez napoju i pieniędzy.

W związku narciarskim też nie było wielkich pieniędzy. Jak załatwiliście sprzęt dla skoczków?

Pieniądze się znajdowały, a jeżeli nie, to dochodziło do wymian. Kryształy się woziło, zamieniało je na nowe kombinezony w Wiedniu na Mexikoplatz. Czy też wódkę do Skandynawii. Dostawcy szli nam na rękę. Tym bardziej jeżeli wiedzieli, dla którego skoczka potrzebny jest strój.

Adam Małysz opowiadał nam, że na początku w ramach oszczędności, skoczkowie spali czasem na podłodze, albo z trenerem w łóżku.

Adam musiał spać z trenerem Mikeską. Nawet wiem, dlaczego to zapamiętał. Pavel strasznie chrapał. Mi się raz zdarzyła taka sytuacja. Z Tomisławem, synem, przyjechaliśmy do Planicy w nocy. Po drodze mieliśmy awarię samochodu, nie było już pokoi. Położyliśmy się w jednym łóżku. Budzę się rano, podnoszę głowę. Nie ma Tonia. - Gdzie on poszedł? - myślę. Otworzyłem drzwi od łazienki. Spał w wannie. Tym razem ja chrapałem.

Gdy polska telewizja zaczęła transmitować niemal wszystkie zawody narciarskie, Polakom wryły się w głowie dwa obrazki: fruwającego Adama Małysza i machającego flagą Apoloniusza Tajnera. Odczuł pan popularność?

Co ciekawe, po sukcesach Adama w turnieju Czterech Skoczni (2001 r.), zaczęto mnie regularnie pokazywać w telewizji z chorągiewką na wieży. Dwa lata później podeszło do mnie dwóch pracowników niemieckiej telewizji ZDF. Realizator wizji oraz operatorem kamery. Okazało się, że to Polacy. Mieszkają w Niemczech, są obywatelami tego kraju, ale płynie w nich polska krew. Zresztą pracują tam do dziś. Wymyślili sobie wtedy, że skoro Małysz tak skacze, to wypromują też trenera. Później takie ujęcia stały się już normą w skokach.
A ludzie jak na pana reagowali?

Przede wszystkim prosili o zrobienie zdjęcia. Nigdy tego nie unikałem. Ale to nie była skala popularności Adama Małysza. Adam musiał się nauczyć z tym żyć. Idąc na zakupy z żoną spędzał dwie godziny przed sklepem i podpisywał kartki. Dużo o tym rozmawialiśmy, dostrzegliśmy ten problem. Pierwsze, co zrobiliśmy, to nakazaliśmy Adamowi zmianę numeru telefonu. Inaczej nie mógłby się od niego oderwać. Dzwonili wszyscy. Do mnie zresztą też.

Ale kto?

To były życzliwe telefony, ale... na przykład pani z Wrocławia miała swoje spostrzeżenia. "Wie pan co? Małysz zepsuł skok, bo nie poprawił paska od kasku pod brodą. Do tej pory tak robił i wygrywał. Proszę mu na to zwrócić uwagę".

Albo pan rolnik z Podlasia. Mówił: "Panie Tajner, ja chcę pomóc Małyszowi, bo mu narty słabo jadą. Kupiłem białą parafinę w aptece, rozpuściłem na gorąco, dodałem trochę oleju i do zamrażarki. Jak Małysz tym posmaruje narty to mu pojadą najlepiej ze wszystkich. Ja to panu poślę".

Innym razem kupiłem dla Adama trochę naenergetyzowanej wody w plastykowej rurce do noszenia na szyi.

Tylko po co?

Przekonał mnie jeden pan, że to poprawi kondycję. Daliśmy 200 złotych za sztukę. Za kolejne 200 zł kupiłem też dla siebie. Raczej nie zaszkodziło. Aha, zapomniałem powiedzieć. Dostałem też dwie faktury.

Faktury?

Jedną na 30 tysięcy złotych od pewnej pani. Napisała list i dołączyła rachunek. Odręcznie zrobiony, na zwykłym druczku. W korespondencji zawarła: "Sukcesy Adama Małysza zawdzięczają państwo moim modlitwom. Codziennie modlę się za Adama, dlatego tak dobrze skacze. Proszę o zapłatę."

Aż boję się zapytać o drugi rachunek.

Ten na 60 tysięcy złotych? Wystawił go energoterapeuta. Stwierdził, że Adam osiągnął formę dzięki doładowaniom energii, które ten pan emitował ze swojego domu. Nakazał zapłatę całej kwoty pod groźbą odcięcia energii. Lata 2002-03 były naprawdę szalone.

Czy bez Apoloniusza Tajnera nie byłoby sukcesów Adama Małysza?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×