Jak Adam Małysz zmienił świat skoków narciarskich

Newspix / Tomasz Markowski / Na zdjęciu: Adam Małysz po zwycięstwie w Zakopanem w 2002 roku
Newspix / Tomasz Markowski / Na zdjęciu: Adam Małysz po zwycięstwie w Zakopanem w 2002 roku

20 lat temu Adam Małysz wygrał po raz pierwszy Turniej Czterech Skoczni i zdominował klasyfikacje Pucharu Świata. Z dnia na dzień zmienił się świat skoków narciarskich i polskiego sportu.

Nikogo specjalnie nie zdziwił widok osób przemieszczających się ulicami Zakopanego około północy, jednak mroźnej styczniowej nocy z 18 na 19 stycznia 2002 roku znaczna część osób nie wracała z mocno zakrapianych imprez, ale udawała się w kierunku Wielkiej Krokwi, by zająć najlepsze miejsce do oglądania konkursu Pucharu Świata. Kilkanaście godzin później, dokładnie o 13.45, pierwszy skok zawodów wykonał Marcin Bachleda. Wtedy nie było już gdzie wcisnąć szpilki. 80 tysięcy ściśniętych osób, do tego część z nich siedząca na gałęziach okolicznych drzew, przyjechała obejrzeć z bliska sportowca, który był kimś więcej niż tylko mistrzem. Adam Małysz, chłopak z Wisły, stał się radością narodu. Zjednoczył Polaków, dał im poczucie dumy. W ciągu zaledwie trzech miesięcy ze zwykłego skoczka przemienił się we "własność publiczną".

Ochroniarze i pielgrzymi

- Do sztabu dołączyłem w 2004 roku, to był szczyt popularności Adama. Pamiętam, jak kiedyś próbował zejść do szatni, tłum napierał, ja starałem się go odseparować. Zrobiłem "mur z ramion", przyparłem do ściany. Oni by go tam stratowali, rozerwali, każdy chciał mieć wtedy dla siebie kawałek Adama Małysza - wspomina Rafał Kot.

Symboliczna była próba spotkania Emmanuela Olisadebe na Wielkiej Krokwi z Adamem Małyszem. Wszystko zostało dogadane z managementem skoczka, ale nic z tego nie wyszło, bo tłum napierał na mistrza tak bardzo, że wszelki dostęp do niego był nierealny. Został odgrodzony przez krąg stworzony przez kilkunastu ochroniarzy. Rafał Kot mówi, że gdy byli w ośrodku w Zakopanem, "wszyscy mogli wyjść spokojnie na miasto, do sklepu, ale Adam nie mógł wyjść, pokazać się publicznie".

ZOBACZ WIDEO: Skoki narciarskie. Prezes PZN potwierdza: będzie dodatkowy weekend Pucharu Świata w Polsce! Kto zorganizuje dodatkowe konkursy?

Jan Szturc: - Do domu teściów, gdzie mieszkał, przyjeżdżały pielgrzymki. Stali pod płotem i czekali, żeby choć na sekundę odsłonił firankę, może wyjrzał przez okno.

Z dnia na dzień świat sportu się zmienił. Czy był najpopularniejszym sportowcem Polski w historii? - A czy wyobrażasz sobie kibiców piłkarskich idących na mecz piłkarski o północy, żeby zająć najlepsze miejsca? Wyobrażasz sobie wielogodzinne korki na przejściu granicznym spowodowane przez wyjazd jakichkolwiek innych fanów? - pyta retorycznie Sebastian Szczęsny, komentator TVP, wówczas pracujący dla stacji RMF, naoczny świadek tamtych wydarzeń.

Jeszcze w sezonie 1999-2000 Adam Małysz zajął 28. miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata i skoki w Polsce nie interesowały nikogo bardziej niż jakakolwiek inna niszowa dyscyplina sportu. Wszystko zmieniło się pod koniec grudnia 2000 roku.

- Przed Turniejem Czterech Skoczni mieli zgrupowanie w Sankt Moritz i już wtedy dochodziły sygnały, że Małysz jest w bardzo dobrej formie. Gdy w dwóch pierwszych konkursach zajął wysokie miejsca i w klasyfikacji generalnej były drugi, ruszyliśmy na dwa ostatnie konkursy. Adam wygrał ten konkurs i to był ten przełomowy moment - wspomina Sebastian Szczęsny.

- To wszystko wydarzyło się dość szybko. Pamiętam, że jeszcze w lutym 2001 roku lecieliśmy na mistrzostwa świata do Lahti. Staliśmy wszyscy na lotnisku, był Adam Małysz, inni skoczkowie. Była zdaje się 10 rano i nie wzbudzali wielkiej sensacji. W Finlandii na skoki przyjechało już sporo polskich studentów będących tam na wymianie. Adam wtedy został mistrzem świata. Gdy wróciliśmy, na Okęciu nie było już można swobodnie przejść, czekały tam tłumy kibiców, naprawdę długo torowałem sobie drogę - opowiada Jerzy Kleszcz, fotoreporter "Sportu" i "Przeglądu Sportowego", który Małyszowi towarzyszył przez drogę od lokalnego skoczka do wielkiego bohatera.

- To były dwa światy. Mówiło się, że mieszkańcy Wisły robili zrzutkę, żeby Adam mógł jechać na jakiś konkurs. I nagle kraj ogarnęło szaleństwo - mówi Kleszcz.

Polacy pragnęli wygrywać

Skąd nagle Małyszomania? Przecież jeszcze dwa lata wcześniej, w 1999 roku, nie było problemu z dostaniem się na Wielką Krokiew. Liczbę widzów określano umownie na kilka tysięcy. Na skrótach telewizyjnych widać pełno pustych przestrzeni na trybunach, co pokazuje, że mówimy o sporcie niszowym. Tymczasem na początku 2002 roku organizatorzy, widząc wzbierającą falę, przygotowali się na 40 tysięcy widzów. Przyszło dwa razy tyle. Na stadion nie dostali się widzowie z wykupionymi biletami. Doszło nawet do skandalu, więc z czasem te bilety zamieniono na inne, widzom zrekompensowano straty.

- Myślę, że Polacy potrzebowali wielkiego sukcesu. Jesteśmy wychowani w kulcie przegranych powstań, wojen. Szukaliśmy tego bohatera, a jego nie było. Na chwilę wybuchła Citkomania, ale to nie było to, on nie był najlepszy na świecie. I nagle wchodzi ktoś taki jak Adam. Nie chodzi tylko o to, że wygrywa, ale też o to, jak to robi. To była totalna dominacja – ocenia Jerzy Kleszcz.

- Pamiętajmy, że początek lat 90. to była w Polsce bieda w sporcie. Nagle ludzie się dorobili, zaczęli jeździć za Adamem. Na każdym turnieju było po kilka tysięcy ludzi, w Oslo nawet około 10 tysięcy. Nie 10 tysięcy widzów, a 10 tysięcy Polaków. Byłeś w Norwegii, a czułeś się jak w Polsce. Wszędzie zjeżdżała Polonia.

-Nie wiem, czy sytuacja ekonomiczna ma tu znaczenie. Może gdyby Adam pojawił się w latach 90., już wtedy ludzie zaczęliby za nim jeździć. Raczej chodziło o dominację. W końcu byliśmy w czymś najlepsi na świecie - uważa Szczęsny. Małysz w sezonie 2000/01 wygrał 11 z 21 turniejów, miał ponad 300 punktów przewagi na Schmittem.

Oczywiście Małysz nie wziął się znikąd. Już wcześniej miał niezłe wyniki. Jan Szturc, wujek i wieloletni trener Małysza, zauważa, że ten już wcześniej zdradzał spore możliwości. - W 1996 na skoczni Holmenkollen po raz pierwszy wygrał jeden z konkursów Pucharu Świata (w 96 i  97 roku wygrywał trzykrotnie zawody Pucharu Świata - red.). Potem były bardzo dobre konkursy przedolimpijskie, ale same Igrzyska w Nagano w 1998 roku zakończyły się dość kiepsko. Były spore turbulencje z trenerem Mikeską. Potem ja z Piotrkiem Fijasem prowadziliśmy Adama do końca sezonu. Przyszedł Apoloniusz Tajner. Wtedy wszystko poszło do przodu - mówi Szturc.

– Tajner to jedno, pojawił się też agent narciarski Edi Federer, powoli zaczął powstawać profesjonalny sztab. Niemcy czy Austriacy mieli potencjał i sztaby, my mieliśmy tylko potencjał. Wtedy wszystko się zmieniło – mówi Sebastian Szczęsny.

- Nie bez znaczenia była osobowość Adama. To był zawsze bardzo pozytywny człowiek, po prostu dał się lubić. Gdy wchodziłem do sztabu w zastępstwie innego fizjoterapeuty, bardzo się obawiałem, jak mnie przyjmie. A co jeśli coś mi nie wyjdzie? Jak się przedstawił, prawie mi się nogi ugięły. W rzeczywistości to był zwykły, pogodny chłopak – mówi Rafał Kot.

- Pamiętam, że dzień przed otwarciem Salt Lake City mieliśmy umówione zdjęcie z Adamem na okładkę "Przeglądu Sportowego". Czekaliśmy na niego, ale nie przyszedł na spotkanie. Ratowałem się zdjęciem zegara miejskiego. To było całkiem dobre zdjęcie, ale oczywiście plany były inne. Adam zorientował się, że zrobił mi przykrość, więc rano zadzwonił i zaproponował specjalną sesję. Przez półtorej godziny robiliśmy, co chcieliśmy – mówi Kleszcz.

- Adam nigdy nie przestał być normalny. Myślę, że dlatego ludzie go pokochali. Nawet w czasach największych sukcesów pozostał sobą - zaznacza Szturc.

Podobne odczucia mogli mieć koledzy Małysza. Choć Federer był tylko jego agentem, sprzęt załatwiał dla całej kadry. Nagle wszyscy zaczęli być profesjonalnie obsługiwani.
Według statystyk instytutu "Nielsen Audience Measurment" w 2002 roku konkurs skoków podczas Igrzysk Zimowych w Salt Lake City oglądało łącznie 20,64 mln widzów. Zresztą na początku stycznia 2020 roku agencja Pentagon Research opracowała dla nas ranking rozpoznawalności sportowców. Pierwsze miejsce w badaniu zajął… Adam Małysz, choć przestał skakać w 2011 roku. Wyprzedził Roberta Lewandowskiego, Roberta Kubicę oraz Zbigniewa Bońka.

Małysz wykorzystał potencjał

Wraz z rozwojem skoków nastąpił niesamowity rozwój samego Adama Małysza jako osobowości medialnej. Dziś oglądamy go jako człowieka mającego bogaty zasób słów, świetnie wypadającego przed kamerami. Ale przecież 20 lat temu to był skromny chłopak, który czasem ledwie był w stanie wydukać kilka słów przed kamerą. Rozwój medialny Małysza następował zaraz po sportowym, to też zadziałało na rozwój dyscypliny. Jednym z kluczowych momentów jest spotkanie na grillu w Zakopanem. Małysz rozmawiał z Dariuszem Michalczewskim i ten długo tłumaczył młodemu skoczkowi, jak rozmawiać z mediami. Wielką rolę odegrał tu też Sebastian Szczęsny. Edi Federer, agent zawodnika, poprosił dziennikarza o pomoc Małyszowi w nauce języka niemieckiego.

- To był czas, gdy telewizja RTL mocno weszła w skoki, zamieniła je w show. Naturalne było, że zawodnicy powinni znać język niemiecki. Przez jakiś czas pomagałem mu w nauce. Był bardzo pojętnym uczniem, chciał się rozwijać. Przy okazji rozmawiałem z Adamem i innymi skoczkami na temat pracy dziennikarza, jak funkcjonują media, dlaczego czasem muszą odpowiadać 10 razy na to samo pytanie i tak dalej – mówi Szczęsny.

Na pewno skoczkowie bardzo dobrze odnaleźli się w tej rzeczywistości. Wyszli do ludzi. Można powiedzieć, że to był czas, gdy powstała nowa grupa kibiców, jakże odmienna od fanów piłki nożnej. Piłka to był fanatyzm, agresja, wulgarność, skoki to zabawa, całe rodziny, rozrywka. To była podobna grupa do tej, która pojawiła się na siatkówce. – Te same przyśpiewki, okrzyki, reakcje – zauważa Jerzy Kleszcz, fotoreporter. Obraz kibica lat 90. był fatalny. I nagle okazuje się, że na drugim biegunie do agresywnego chuligana pojawia się kibic biesiadujący. – To w Polsce ma raczej pejoratywne określenie, wolałbym „lubiący się bawić”. To jest prawda, że fani skoków byli zupełnie inni, potrafili oklaskiwać przeciwników, bez względu na narodowość. A swoich dopingowali na 100 procent – mówi Sebastian Szczęsny.

Początkowo jeszcze nie było to takie oczywiste. W 2002 roku w Harrachovie w stronę Svena Hannavalda z polskich sektorów poleciały śnieżki. Niemieccy dziennikarze twierdzili, że na tym się nie skończyło, były też ogryzki z jabłek, a nawet butelki. Polacy potem przepraszali Niemca, wówczas najgroźniejszego rywala Małysza.

Wszyscy nasi rozmówcy zarzekają się, że narodowość rywala nie miała znaczenia. Wcześniej rywalem był inny Niemiec, Martin Schmitt, ale tego zawsze Polacy lubili. Hannavald, wyniosły, epatujący wyższością, był po prostu naturalnym wrogiem dla kibica. Z czasem ta wrogość minęła, został sport.

Sam Małysz na pewno jest osobą, która w 100 procentach potrafiła wykorzystać potencjał. Medialnie, sportowo, pod każdy względem. – Kiedyś siedziałem z jednym ze skoczków. On mówi: "Ten Adam to ma fajnie. Dobry samochód, piękny dom, kupę kasy". No to mówię mu: "Wczoraj pytałeś trenera, kiedy ostatni skok, a Adam pytał trenera, czy może jeszcze skoczyć. Ty po skokach poszedłeś na piwko, a on poszedł analizować swoje występy i szukać rezerw. Naprawdę chcesz o tym rozmawiać?". Nie chciał – śmieje się Rafał Kot.

Małysz włożył swoją pracę, do tego doszła cała otoczka. Sukces sportowy, tłumy kibiców, to wszystko świetnie opakowane. I nagle okazało się, że Polak nie tylko potrafi, ale też umie wykorzystać sukces. Z sukcesu Małysza wyrosło całe pokolenie.

- Po pierwszych sukcesach Adama w 2001 roku nagle z dnia na dzień mieliśmy po 90 dzieci na treningu. Wzrost frekwencji był wielokrotny. Każdy chciał być Adamem Małyszem. Głównie to byli chłopcy z okolic, ale też przyjeżdżali ze Śląska, niektórzy nawet jeździli po 200 kilometrów, żeby skoczyć. Było tak, że jedna grupa schodziła ze skoczni a druga już czekała, żeby przejąć narty, buty, kombinezon - mówi Szturc.

Na fali Małyszomanii pojawiło się wielu zawodników, którzy skaczą do tej pory. Wśród nich Stefan Hula, Aleksander Zniszczoł, Klimek Murańka, Andrzej Stękała, Dawid Kubacki czy Maciej Kot.

- Moi chłopcy, Kuba i Maciek uprawiali narciarstwo alpejskie, byli całkiem nieźli – opowiada Rafał Kot. Ale nagle zapragnęli skakać – wspomina Rafał Kot. – Powiedziałem im, że ok., skończymy sezon alpejski i spróbujemy. Zjazdy to był wyciąg, który wiózł człowieka na górę i potem zjazd, kapitalna sprawa. A skoki? Niewygodne narty, jakieś stare kombinezony, w ogóle te narty trzeba było wnieść na górę, na skocznię. Pomyślałem więc, że co tam, pójdą raz i dwa i znudzą się. Ale nie było siły, to był taki magnes…

Źródło artykułu: