Jacek Gaworski: Mam dużo upadków

- Kiedy zacząłem wychodzić na prostą ze stwardnieniem rozsianym, dowiedziałem się o nowotworze rdzenia kręgowego. Pomyślałem: Ok, jak spadać, to z wysokiego konia, a nie jakiegoś kucyka - mówi wielokrotny mistrz Polski w szermierce, paraolimpijczyk.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Jacek Gaworski Newspix / Marek Biczyk / Na zdjęciu: Jacek Gaworski

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Jest pan szczęśliwy?

Jacek Gaworski: Bardzo. Kiedy patrzę na siebie, czuję i wiem, że przeżywam drugie życie. I mogę ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że jest to lepsze życie. Jako osoba niepełnosprawna cenię wszystko dużo bardziej, niż kiedy byłem zdrowy. Dostrzegam więcej zalet. Kiedyś wszystko mi uciekało, codziennie powtarzałem te same czynności, nie doceniając tego, co robię. Robiłem wszystko z automatu. Teraz jestem zadowolony z tego, co mam. I to jest najpiękniejsze, co może człowieka spotkać.

Zazdrości pan?

Kiedyś, jako zdrowy sportowiec, zazdrościłem. Wiedziałem, że trenowałem równo z kolegami, a kiedy później widziałem, że komuś lepiej coś wychodzi na zawodach, byłem zły. Przecież mieliśmy te same obciążenia, tyle samo czasu poświęciliśmy na przygotowania, a na koniec dawaliśmy po sto procent z siebie. Pytałem się, dlaczego to oni stoją na podium a nie ja. Teraz już nie pytam "dlaczego". I nie zazdroszczę. Po tym, co przeszedłem, takie pojęcie dla mnie nie istnieje. Cieszę się każdą drobną rzeczą, dziękuję za możliwość uprawiania sportu, za to, że mogę pokazać, że nie ma rzeczy niemożliwych. To wspaniałe uczucie.

Przełamywanie barier to pana największa motywacja?

Nie wstaję rano z myślą, że dziś zostanę bohaterem. Łatwo komuś powiedzieć: "Hej, wiesz, nie ma rzeczy niemożliwych, nie wolno się poddawać". Takich haseł jest teraz pełno, mało kto w nie wierzy. Trzeba coś przeżyć, żeby zdobyć zaufanie. Udowodnić, że z każdej beznadziejnej, skrajnie krytycznej sytuacji można znaleźć wyjście. Że kiedy znajdzie się siłę w środku siebie, łatwo będzie oddać ją na zewnątrz. Ja poczułem, że mogę. To był impuls, nie przyszedł od razu.

ZOBACZ WIDEO Sektor Gości 89. Konrad Bukowiecki o aferze dopingowej: To był szok! Nie puszczę tego płazem

W 2004 roku dowiedział się pan, że jest chory na stwardnienie rozsiane. Wyrok?

Jechaliśmy z młodzieżą z zawodów, w których brałem udział jako sędzia. Czułem, że z moim ciałem dzieje się coś niedobrego. Miałem mrowienie w nogach, byłem coraz słabszy. Zrzucałem wszystko na zmęczenie, cały dzień w ruchu. Myślałem, że to naturalne. Im bliżej domu, było jednak coraz gorzej, miałem problemy z chodzeniem, z mówieniem. Rano obudziłem się bez czucia w nogach, widziałem podwójnie. Dotarło do mnie, że to nie jest zmęczenie, pojechaliśmy do szpitala. Ruszyła lawina.

Wcześniej nie było żadnych sygnałów, że dzieje się coś złego?

Żadnych. Nagle poczułem się bezradny, przechodziłem przecież regularnie badania kontrolne, byłem okazem zdrowia, a teraz nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Zresztą lekarze na początku też nie wiedzieli. Robili kolejne badania, ale widziałem po ich zachowaniu, że nie mogą sobie poradzić z moim przypadkiem i nie potrafią postawić diagnozy. To trwało strasznie długo. Na rezonans miałem trafić błyskawicznie, czyli w tamtych czasach po miesiącu, na szczęście na chirurgii dziecięcej pracował kolega szermierz z mojego klubu. Po pięciu dniach potwierdziło się najgorsze - stwardnienie rozsiane. Świat runął mi na głowę. Do tej pory żyłem wśród ludzi, występowałem przed publicznością, a miałem zostać sam, mogłem liczyć tylko na najbliższych.

Długo się pan godził z nową rzeczywistością?

Na początku chciałem uzyskać jakieś informacje o chorobie. Lekarze nic nie mówili, a nie mogłem zajrzeć do internetu i sprawdzić, jak sobie dać z tym radę. Cały czas myślałem, że to szybko minie, że dadzą mi jakieś leki, poleżę tydzień, góra dwa, w szpitalu, a później wrócę do normalnego życia. Byłem naiwny.

Pana żona powiedziała, że choroba was upodliła.

W początkowej fazie dawaliśmy sobie radę. Przyjęliśmy problem na klatę, ale im bardziej choroba postępowała, nasza wytrwałość słabła. Nie mieliśmy siły walczyć, wiara w to, że będzie dobrze, spadła do zera. Traciliśmy nadzieję. Sam ze sobą czułem się najgorzej, byłem przecież głową rodziny, córka miała piętnaście lat, zawsze dbałem, by nikomu z nas niczego nie brakowało. W końcu skończyły się pieniądze, a leczenie było coraz droższe. Zaczęliśmy pozbywać się kolejnych rzeczy. Widziałem też, że moja żona zaczyna mieć duże kłopoty, żeby przechodzić przez ten czas razem, z podniesioną głową.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×