Magdalena Piekarska: Nie ma takiej góry, której nie można przenieść

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Spisała pani testament?

Nie. Może dlatego, że nie mam dzieci. Teraz rodzina mi się powiększy, na razie na papierze, bo we wrześniu biorę ślub. Potem pomyślimy nad dalszym ciągiem.

No właśnie. Ślub to jeden z efektów tych wolnych dni na przemyślenia i porządkowanie życia?

Kiedy chorowałam i nie mogłam być aktywna, miałam mnóstwo teorii i planów, co zrobię i czego się nauczę. Może kurs językowy, a może jazda konna. Następnego dnia przypominałam sobie, że jednak konno nie pojeżdżę, bo jak spadnę, to połamię sobie kości. Odpada. Mama mnie ochrzaniła, że skoro przez dwadzieścia lat treningów miałam wszystko zaplanowane, to może teraz pozwoliłabym swojemu organizmowi w końcu odpocząć. "Leż, chodź na spotkania ze znajomymi, rób wszystko tylko dla przyjemności, a nie dlatego, że musisz coś zrobić ze swoim czasem" - powtarzała. Ślub zaczęliśmy planować już po chorobie, zostały mi jeszcze dwa miesiące.

Dwa miesiące wolności? Boi się pani?

Absolutnie nie. Jeśli chodzi o uczucie, to chyba trudno wyobrazić sobie trudniejszy test na jego scementowanie, niż choroba jednego z partnerów. Chociaż mówi się, że kredyty łączą ludzi jeszcze bardziej, ale to chyba jednak tylko żart. Moja choroba była próbą dla tej relacji, nie był to łatwy czas, ale go przetrwaliśmy i ostatecznie zdecydowaliśmy się, że chcemy być razem do końca. Jesteśmy ze sobą już siedem lat, po takim okresie związki idą w różną stronę, a my jesteśmy coraz mocniejsi. Paweł spisał się na medal, jestem pewna, że będzie mnie kochał, nawet jeśli będę łysa. To już przeszliśmy, w gorszej wersji chyba mnie nie zobaczy.

Utrata włosów to był dla pani jeden z trudniejszych momentów?

Wiedziałam od początku, że je stracę, i teoretycznie byłam na to przygotowana.

Teoretycznie?

Dzień, w którym zaczęły mi wypadać, był słaby. Wcześniej nie miałam jeszcze nawet pierścionka zaręczynowego, a mówiłam, że zapuszczam włosy do ślubu. Zresztą - teraz zamierzam doczepić sztuczne, nie odpuszczając swojemu dziecięcemu marzeniu. Kiedy włosy zaczęły mi wypadać, niby zaczęłam się z tym oswajać, ale specjalnie ich nie czesałam, żeby jak najmniej ich wylatywało. Długo się z nimi żegnałam, aż nadszedł taki moment, że nie było wyjścia, bo to, co zostało, nie nadawało się do publicznego pokazywania. Maszynka poszła w ruch, przyjaciółka obcięła mnie na jeżyka. Byłam bardziej grunge’owa, kupiłam sobie wielkie koła do uszu, założyłam skórzaną kurtkę i stworzyłam nowy wizerunek.

Publikowanie zdjęć w mediach społecznościowych działało jak terapia?

Wrzuciłam zdjęcie, jak włosów było już trochę więcej. Tak naprawdę to ich brak wcale nie był największym problemem.

Nie rozumiem...

No, mam wielki kompleks uszu. Mam gigantyczne uszy. Bałam się, że to będzie fatalnie wyglądało. Wie pan, co mi pomogło? Że wszyscy znajomi i bliscy mówili mi, że super wyglądam. Moja mama była zakochana w nowej fryzurze, to było mi bardzo potrzebne. Jakoś nikt na te uszy nie zwracał uwagi. Dobrze się czułam, nawet na Pucharze Świata w Estonii, gdzie pojechałam towarzysko, spotkałam się tylko z turbo dobrymi opiniami.

Były chwile, kiedy bała się pani o swój związek?

Tak, ale nie wiem, czy to był strach naprawdę, czy tylko wołanie do Pawła, by cały czas mi potwierdzał, że będzie dobrze. Dużo rozmawialiśmy o tym od początku - jak będę wyglądać, co nas czeka. Ale czasami miałam wrażenie, że ja też musiałam o niego zadbać. Na pewno pan wie, że mężczyźni zawsze mają gorzej niż kobiety. Jak boli paluszek, to trzeba z nimi do szpitala jechać. Paweł musiał zająć się domem, mną i psem, czyli spadła na niego lawina obowiązków. Ale bez żartów - przeszliśmy przez ten czas i mamy go za sobą. Nie zawsze było kolorowo, ale kolorowo to nie jest w żadnym związku, a poza tym świat byłby nudny, gdyby zawsze było pięknie. Nie jestem łatwym człowiekiem.

Fochy co chwila?

Co chwila to nie, ale zdarzają mi się. Zwłaszcza jak jest dużo wyjazdów i jestem zmęczona, pod presją, zestresowana. Wtedy najłatwiej wyładować się na najbliższej osobie, nawet jeśli nie jest niczemu winna. Drobiazgi potrafią wyprowadzić z równowagi. Mama powtarzała mi, że Paweł trafił mi się, jak ślepej kurze ziarno i żebym się na niego tak nie denerwowała, bo jeszcze mnie zostawi. Oboje jesteśmy uparciuchami więc czasami dochodzi do spięć, ale najważniejsze jest to, by tych dobrych chwil było więcej. Każdy ma wady - ja mam wybuchowy charakter, ale też potrafię przyznać się do błędu.

Jak się ma 192 centymetry wzrostu, to trudno znaleźć faceta?

Trudno. Mój jest niższy o trzy centymetry, ale to przecież żadna różnica. Nie wiem, skąd to się brało, ale do tej pory zawsze interesowali się mną panowie po półtora metra. A wysocy faceci woleli dużo niższe dziewczyny. Wysoki sportowiec ma małe szanse na poznanie kogoś równego sobie wzrostem, niższe kobiety nie mają takich problemów. Ja mojego Pawła znalazłam w internecie. Przy tylu wyjazdach, jeśli sportowiec nie pozna swojego partnera w szkole, albo na zawodach, to ma małe szanse powodzenia. Zdecydowałam się na internet, a siedem lat temu nie było to jeszcze tak popularne jak teraz. Trochę się wstydziłam, krępowałam, nie wiedziałam, czy się do tego przyznawać. Teraz wiem, że nie ma to żadnego znaczenia, bo to moja wielka miłość. Był ze mną w najgorszych momentach mojego życia, będę mu zawsze wdzięczna, że został i nie przestraszył się tego łysolka.

Wzrost zawsze był pani kompleksem?

Wzrost i coś chyba jeszcze gorszego - stopa rozmiar 46. Dzieci są, jakie są, w szkole nie było dla mnie litości. Nazywali mnie dzieckiem po Czarnobylu, urodziłam się w 1986 roku, łatwo połączyć. Bardzo mocno to przeżywałam. Dopiero sport i dobre wyniki pozwoliły mi zaakceptować to, jaką jestem, i przestałam patrzeć na swoje warunki fizyczne jako na wadę, a zaczęłam je traktować jako zaletę. Najtrudniej było z ubraniami, nie było wielkich możliwości znalezienia długich spodni. Rybaczki mi wychodziły. Teraz to moda wszystko przełknie, ktoś pomyśli, że tak specjalnie, ale kiedyś nie było wyboru. Dzisiaj znajduję przyjemność w tym, że kiedy ktoś szepcze o mnie za moimi plecami, odwracam się, zagaduję i delektuję zmieszaniem tej osoby. O ciuchy też już łatwiej, chociaż z butami nadal mam problem. Sportowe unisexy znajduję oczywiście bez problemu, ale z obuwiem, że tak powiem cywilnym, jest już gorzej. Znalazłam sklep we Włoszech, ale to droga sprawa, głupie balerinki kosztują mnie sto euro. Dla mnie to dużo, nie jestem milionerką. Czasami w nagrodę za dobry występ pozwalam sobie jednak na jakąś fajną parę.

Na coś trzeba pieniądze wydawać.

No właśnie. Tyle że do nas sponsorzy specjalnie się nie pchają. Niektórzy mają jakieś drobne kontrakty, ale to nie jest piłka nożna, albo siatkówka.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×