Magdalena Piekarska: Nie ma takiej góry, której nie można przenieść

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Macie szansę przebić się do świadomości kibiców tylko raz na cztery lata podczas igrzysk olimpijskich?

Tylko wtedy. Teraz reprezentacja młodzieżowa w piłce nożnej przegrała 0:3, a i tak był to większy news niż nasze mistrzostwo Europy.

Przegrała 0:5. Z Hiszpanią.

No właśnie, to nawet nie sprawdziłam, jak się skończyło. Mam dobrą pamięć, ale krótką, jednak niektóre rzeczy zostają mi w głowie na dłużej. Pamiętam, jak dziewięć lat temu po pierwszym mistrzostwie Europy wracałyśmy autokarem z Lipska i kupiłyśmy na stacji benzynowej "Przegląd Sportowy". Byłyśmy bardzo podekscytowane naszym sukcesem, a z pierwszej strony przywitał nas tytuł: "Porażka Lecha Poznań". Nie atakowałyśmy na okładkę, ale znalazłyśmy się chyba na przedostatniej stronie. Po dwudziestu latach trenowania to boli, jednak ileś tam medali już zdobyłam i powinnam być przyzwyczajona, że nie wzbudza to większego zainteresowania.

Powinna pani być, czyli wciąż nie jest?

Czasami sobie myślę, że jak zakwalifikowałam się na mistrzostwa Europy, to żadne szychy do mnie do szatni nie przychodziły przybijać piątek. A kwalifikuję się od lat, poza chorobą - niemal zawsze, a później przychodzą przecież dobre wyniki na samych zawodach. Ewa Trzebińska dwa lata temu była wicemistrzynią świata i nie znalazła się nawet w dwudziestce najlepszych sportowców w Polsce. Musimy odnosić sukcesy tylko w latach, kiedy nie ma piłkarskich Euro, mundiali i wielkich zawodów lekkoatletycznych. Mówię to wszystko trochę z przymrużeniem oka, bo wiem na czym stoimy - może jest to trochę niesprawiedliwe, ale trudno, skupiamy się na pracy, bo splendor, sława i pieniądze widocznie nie są dla szermierzy. Szermierka nie jest medialna. Nawet znam powód.

Jaki?

Nie widać naszych twarzy. Nie żebym ja specjalnie piękna była, ale naprawdę są u nas dziewczyny, na które miło się patrzy. Tyle że jesteśmy całe zasłonięte. Telewizja się nami nie interesuje, a szkoda - bo ja bym się chętnie przedstawiła. Mówię całkiem nieźle, a co nie dopowiem, to dowyglądam i odwrotnie. Może to zadanie dla jakiegoś marketingowca, nie znam się. Poza tym szermierka i jej zasady są trudne dla laika i żeby pokazać cały turniej, trzeba byłoby przynajmniej kilku godzin czasu antenowego, a na to nie ma pieniędzy.

A może wystarczy wywalczyć medal w Tokio?

Dążymy do tych igrzysk i wiemy, że mamy realne szanse na nie pojechać, ale skupiamy się zawsze na najbliższych celach. W lipcu są mistrzostwa świata. Renia Knapik-Miazga, koleżanka z drużyny, mówi, że wczoraj było wczoraj, dziś jest dziś, a jutro jest turniej drużynowy. Dzisiaj rozmawiam z panem o tym, co wydarzyło się kilka dni temu, ale już jadę na zgrupowanie do Zakopanego i będę przygotowywała się do kolejnej imprezy. A jeśli nie znajdę się w kadrze to trudno, wszystkie myślimy o tym, żeby zakwalifikować naszą drużynę na igrzyska, więc nie ma miejsca na obrażanie się i płacz. Ma być jak najlepiej dla naszej broni, a jak będzie dla broni, to będzie i dla całej dyscypliny.

Czym są dla pani medale? Patrzy pani na nie czasem i myśli, jak wiele udało się osiągnąć? Patrzy pani na wszystkich z góry?

Nie pamiętam, jak to było, kiedy odnosiłam więcej sukcesów indywidualnych, może byłam dziewuchą z zadartym nosem. Staram się żyć w zgodzie z własnym sumieniem i nie krzywdzić innych swoim zachowaniem. Do medali nie zaglądam. Kiedyś po powrocie z mistrzostw Polski, to nawet zapomniałam jednego wyjąć z worka szermierczego i pojechał ze mną na kolejne zgrupowanie. Medale czasami zabieram na jakieś spotkania, gdzie opowiadamy o naszych sukcesach, ale to naprawdę rzadko. Nie jest tak, że przed snem otwieram szufladkę i mówię: "O, jesteście moje wszystkie medaliki! To mogę już iść spać!" Wolę pisać nowe historie, jeszcze dużo jest do zdobycia. Wierzę, że to wszystko jeszcze przede mną, że Bóg po tych wszystkich przejściach pozwoli mi się cieszyć sukcesami.

Wiara pomogła pani w walce z chorobą?

Jestem wierząca, ale długo nie praktykowałam. Ale wiadomo - jak trwoga, to do Boga. Zbliżyłam się do kościoła, to działa. Teraz często rozmawiamy z księdzem, bo przygotowujemy się do ślubu kościelnego.

Pytała pani Boga: "Dlaczego ja?"

Nie, powiedziałam mu tylko, że będę go częściej odwiedzać, żebyśmy przeszli przez to razem. Nie pytałam "Dlaczego ja?", bo to nie ma sensu. I tak nie dostałabym odpowiedzi. Wolałam po prostu uznać, że padło na mnie i że trzeba coś z tym zrobić. Traktowałam nowotwór jak kontuzję, pytałam, kiedy się skończy i będę mogła wrócić do treningów. Te nasze pytania to zmora lekarzy, bo jak się przytrafiał jakiś uraz i słyszałam, że leczenie potrwa sześć tygodni, to zwyczajnie mówiłam, że nie mam tyle czasu, bo za dwa tygodnie jadę na Puchar Świata. Tym razem nie dało się przyspieszyć. Ale i tak chciałam wiedzieć, ile to potrwa i kiedy mogę zacząć coś robić. Nogami przebierałam cały czas. Dwa tygodnie po ostatniej chemioterapii już wyruszyłam na pierwszy marszobieg. No dobra, bardziej marsz, ale zawsze coś. W trakcie chemioterapii tez próbowałam delikatnego stretchingu i zabawy z bronią w ręku. Z czystym sumieniem wróciłam do ćwiczeń już po oficjalnej zgodzie, po ostatnich wynikach.

Po chorobie na pewno jestem spokojniejsza. Nie denerwuję się stojąc autem w korku. Nie ma sensu wszystkiego przyspieszać, jeśli i tak nie ma się na to wpływu. Potrafię też zatrzymać się i cieszyć różowym niebem. Ktoś nie zwróci na to uwagi, a ja staję i patrzę.


Zdaje sobie pani sprawę, że pani przypadek może dać siłę innym chorym?

Taki jest mój cel. Miałam dużo czasu, żeby to sobie spokojnie przemyśleć i zdecydować, czy o chorobie mówić, czy zostawić to dla siebie. Postanowiłam mówić, właśnie żeby komuś pomóc. Dostawałam wiadomości nie tylko od ludzi chorych, nie tylko od sportowców, ale takie zwyczajne - "zainspirowałaś mnie", "będę robił tamto czy owamto, bo pokazałaś mi, że można". Bo nie ma takiej góry, której nie można przenieść. Wyszłam z chorobą do ludzi nie dla źle pojętej sławy, choć przecież wiedziałam, że będzie się wam "klikało". Czasami mnie to denerwuje, bo potem przychodzą sukcesy, a telefon milczy. Tak było w tym roku, wygrałyśmy Puchar Świata w Barcelonie, Dubaju i nikt nie dzwonił, ale miałam świadomość, że złoty medal na mistrzostwach Europy sprawi, że dziennikarze znowu sobie o mnie przypomną, bo fajnie jest połączyć temat mojej choroby z sukcesem.

Ma pani żal?

Nie mam pretensji, to inspirująca historia, dlatego godzę się na to wszystko. To czas, którego nie da się zapomnieć, ale Renia Knapik-Miazga mówi: "Wyparłam ten okres, kiedy ciebie nie było". I ja chyba też ten czas wypieram, ale z szermierki, bo z życia się nie da. Dzielę się siłą. To bardzo miłe, kiedy ludzie piszą, że dzięki mnie wierzą, że podjęli walkę, że wyzdrowieli. Chciałabym też pokazać, jak ważna jest profilaktyka - kiedy tylko mogę, to krzyczę, żeby się badać. Przecież mnie tylko drapało w gardle, myślałam, że to po popcornie. Miałam szybką diagnozę, dobrych lekarzy, a gdybym cały proces zaczęła kilka miesięcy później, leczenie mogłoby być dużo trudniejsze. Nie ma co czekać. A ja się po szpitalach nachodziłam i nasłuchałam się historii. Jeden guza ukrywał przed rodziną, drugi postanowił się nie leczyć, bo się bał, a jeszcze inny bo przecież i tak nie ma nadziei.

Czuje pani, że dostała nowe życie? Dostała pani skrzydeł, żeby robić jakieś szalone rzeczy?

Mówiłam panu, że skok z piętrowego łóżka był dla mnie do tego stopnia wyzwaniem, że nigdy tego nie zrobiłam, ale zapomniałam dodać, że pomogła mi siostra i mnie zepchnęła. Skończyło się krwią, uderzyłam nosem w krzesło. Są rzeczy, których nie zrobię mimo nowego życia, na bungee nie skoczę, bo nie mam duszy ryzykanta. Zapiszę się za to na kurs języka rosyjskiego, bo Paweł zapisał się na kolejne studia i mnie zmotywował. Ale nie jest tak, że nagle zrobię 48 tysięcy rzeczy, których nie zrobiłam wcześniej, bo przecież wróciłam do sportu, a to jednak czasochłonne zajęcie. Po chorobie na pewno jestem spokojniejsza. Nie denerwuję się stojąc autem w korku. Nie ma sensu wszystkiego przyspieszać, jeśli i tak nie ma się na to wpływu. Potrafię też zatrzymać się i cieszyć różowym niebem. Ktoś nie zwróci na to uwagi, a ja staję i patrzę.

Czy ten spokój pomógł pani także w finale mistrzostw Europy z Rosją, kiedy nie wszystko układało się po waszej myśli? Miała pani większy dystans do tego co się dzieje?

Kiedy wracałam do sportu, to chciałam więcej i szybciej. Tak krzyczało serce, a rozum uspokajał przypominając, że mam jeszcze braki. Myślałam, że powrót będzie trochę łatwiejszy, że jeśli już pokonałam chorobę, to będę teraz wygrywała ze wszystkimi przeciwniczkami. A tak nie było. W kraju szło mi całkiem nieźle, ale starty zagraniczne nie były wybitne. Dostałam po łapkach, bo ciągle chciałam więcej. Po mistrzostwach Europy też martwiłam się tym, że mogłam więcej dać drużynie, a przecież przegrałam dwie walki. Trener na mnie nakrzyczał, zabronił mi tak myśleć. Widzi pan - mnie nawet po chorobie nie zawsze wychodzi cieszenie się teraźniejszością, nie zawsze udaje mi się zwolnić. Czy ja zawsze muszę? Może tyle, ile zrobiłam, to jest właśnie wystarczająco. Zdobyłyśmy przecież złoty medal, nie da się więcej, nie ma medali platynowych.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×