Kobieta zrewolucjonizowała polski ping-pong

Barbara Kowalska była halową mistrzynią kraju w tenisie ziemnym, a jej mąż Roman zwycięzcą MP w stołowym. Oboje mieli ogromny wpływ na rozwój tego drugiego sportu w latach 70. i 80.

JF
Barbara Kowalska (na środku) Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Barbara Kowalska (na środku)
Redakcja PZTS: Łączenie tenisa ziemnego ze stołowym było kiedyś na porządku dziennym. Dziś ciężko sobie wyobrazić Igę Świątek przy pingpongowym stole.

Barbara Kowalska: Moje dzieciństwo przypadło na okres powojenny, mieszkaliśmy na warszawskiej Agrykoli w budynku, w którym była salka klubu sportowego. Jako mała dziewczynka cały dzień spędzałam obserwując i chyłkiem naśladując bokserów, koszykarki i kolarzy, a wśród nich Elka Grabowskiego, Henryka Łasaka, Stanisława Królaka, trenera koszykarzy Klimaja. Z łóżka miałam widok na drewnianą skocznię narciarską. Na dole były boiska, korty. Pamiętam jak losowałam pary meczu Pucharu Davisa Polska- Izrael. W tenisa grałam od wiosny do jesieni, a w zimie zajmowałam się halową lekkoatletyką, szermierką i pływaniem. Taka różnorodność sprawiała, że byliśmy dziećmi sprawnymi i zdrowymi.

Kiedy zaczęła Pani treningi tenisa stołowego?

Nie jestem typem domatora, ciągle gdzieś mnie nosiło. Zamieszkaliśmy w centrum, a obok w budynku Poczty Głównej była sekcja tenisa stołowego. Tam nauczyłam się grać. Ale cały czas uprawiałem też tenis. W roku 1965 zagrałam w Szczecinie w finale mistrzostw Polski przeciwko Danusi Calińskiej, pierwszej damie tenisa stołowego. Prowadziłam 5:2 i zaserwowałam od dołu. Sędzia to zakwestionował, a ja w zasadzie przestałam walczyć i przegrałam. Dlatego później jako trener pilnowałam takich stanów załamania u zawodników.

W tenisie stołowym reprezentowałam m.in. stołeczną Spójnię. Jak wyglądała sekcja wielokrotnego mistrza kraju? Otóż jeden stół i tyle. Kiedy Danka zaszła w ciążę, miałam zastąpić ją w zespole ligowym, składającym się z trzech mężczyzn i kobiety. Żartowali, że skoro dotąd wygrywali po 9:0, to teraz będzie 8:1. Zabolały takie słowa. Potraktowałam zastępstwo bardzo ambicjonalnie, grałam coraz lepiej i pokonywałam zawodniczki z czołówki Polski. Zdarzyło się też tak, że pojechałam do Krosna zamiast Calińskiej, która akurat miała egzamin na prawo jazdy. To były mecze sobotnie-niedzielne. Jakież było moje zdziwienie, kiedy drugiego dnia Danusia – po nocnej podróży - pojawiła się w Krośnie, taka była ambitna. Była moją sportową idolką, a Zbyszek, jej mąż, mojego Romana (poprowadził polskich tenisistów stołowych do tytułu drużynowych wicemistrzów Europy w 1984 roku – red.).

Jakie były Pani największe osiągnięcia w ping-pongu?

Razem z Madzią Kucharską, mamą Leszka, jednego z największych naszych reprezentantów, wywalczyłyśmy brąz MP w deblu, w singlu byłam w ósemce, a z Danusią miałyśmy drużynowe mistrzostwo. Tymczasem na studiach AWF w Warszawie mijali mnie co chwilę Władysław Komar, Edward Skorek, Wiesław Maniak i wielu wielu innych wspaniałych sportowców.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: przyjrzyj się dokładnie. Skradła show w centrum miasta

Największą bolączką polskiego tenisa stołowego przełomu lat 60. i 70. był brak trenerów po AWF?

Dostałam propozycję pracy jako kierownik wyszkolenia w PZTS. Warunkiem władz polskiego sportu przyznających finanse był dyplom AWF, a ja byłam jedyna w kraju. Bardzo mi pomógł Stefan Paszczyk, późniejszy prezes PKOl. Od niego wiele się nauczyłam. Organizował szkolenia dla szefów szkolenia z różnych dyscyplin i każdy korzystał z doświadczeń innych sportów. W tenisie stołowym nie było żadnego planowania czy systemu. Postanowiłam to zmienić. Wprowadziłam m.in. trening ogólnorozwojowy i mentalny. Nie miałam wielu sprzymierzeńców. Nie było do czego porównać sprawdzianów ogólnych. Lekarz w Centralnej Poradni Medycyny Sportowej dysponował wynikami na poziomie "zdrowego Niemca". Kiedy sprawdziliśmy kadrowiczów, okazało się, że mają zaledwie 50 proc. ich wydolności. To skłoniło mnie i męża, trenera reprezentacji, do kolejnych zmian. Starsi zawodnicy zaczęli kręcić nosami, dla nich trening to było granie w tenisa stołowego.

Trzeba było postawić na młodzież?

Mieliśmy sporą grupę zdolnych młodzików, dla których nie liczyło się 20. miejsce, a celem było złoto. Za to ich uwielbiałam. A ja sama ciągle szukałam, słuchałam, podpatrywałam. Chciałam abyśmy kiedyś stali na podium i słuchali hymnu Polski. Zasada była taka, że na ME czy MŚ jedzie mistrz kraju, a co mi z zawodnika w wieku 25-30 lat, którego postępy mogą być nieznaczne Musieliśmy opracować długofalowy plan doprowadzenia młodzieży na szczyt. Z pomysłów azjatyckich nie korzystaliśmy, to nie był jeszcze ten moment, po latach tym się zajął Jurek Grycan. Dla nas odniesieniem były takie kraje, jak Szwecja, Jugosławia i Czechosłowacja. Najbliżej mentalnie, językowo było nam do Czechów i Słowaków. Pojechałam na studia trenerskie do Bratysławy, a później wysłałam tam grupę polskich trenerów. Część z nich skorzystała.

Przełomem był Mistrzostwa Europy w Vichy 1977 roku i seniorskie MŚ w Birmingham?

We Francji Leszek Kucharski sięgnął po złoty medal. Mazurek Dąbrowskiego i łzy szczęścia. A starej gwardii nie podobało się, że odsuwamy ich od kadry, od wyjazdów, od możliwości dodatkowego zarobku. Chcieliśmy dać szansę młodym, na czele z Jolą Szatko, Andrzejem Grubbą, Leszkiem Kucharskim i Stefanem Dryszelem. Zbliżała się matura, Stefan odpuścił sezon międzynarodowy, zaś Andrzej martwił się, czy sobie poradzi. Wystarczyła krótka rozmowa, utwierdzenie go, że na pewno zda egzamin, aby wyraźnie odżył.
A co do „starych”, o nich nie zapomnieliśmy, organizując im możliwość grania w klubach i zarabiania w Niemczech i Austrii. Bardzo w porządku zachowali się Stasio Frączyk i Marek Skibiński, oferując pomoc młodszym reprezentantom.

Co jeszcze Pani pozmieniała w systemie i organizacji szkolenia?

Nawyki! Nie wszystkie przyzwyczajenia starszych zawodników powinny być powielane. Zaczęłam prowadzić coraz więcej statystyk. Wyszło z nich, że są potrzebne tzw. dzikie karty na MP. Z eliminacji strefowych wychodziły po cztery osoby, a przecież poziom regionów był różny. Organizacyjnie nie było łatwo. Stały ośrodek PZTS powstał w Kamieniu później. Przed ME w Vichy dotarliśmy na zgrupowanie w Otwocku, a na miejscu sala w remoncie. Do turnieju 10 dni, więc graliśmy w piłkę nożną i tenisa ziemnego. W międzyczasie udało się zorganizować wcześniejszy wyjazd do Francji na wspólny, krótki obóz z gospodarzami. Wspomniany Leszek Kucharski zdobył złoto, a Krzysiek Piechaczek brąz, podobnie jak Jola z Leszkiem w mikście.

Dlaczego opuściła Pani Związek?

Nigdy bym sama nie odeszła. Niestety, już w 1978 roku wywalono mnie z PZTS. To były inne czasy, decydowali politycy, sekretarze partii i im podobni. Nie pasowało im, że typowanych przez nich odstawiłam. A mnie zależało na rozwoju tenisa stołowego. Stąd też pomysł na ośrodek szkolenia. Udało się stworzyć drużynę z najzdolniejszych juniorów, dla nich powiększyć najwyższą ligę seniorską, by mogli rywalizować z najlepszymi zawodnikami w kraju, a nie błąkać się w drugiej lidze.

Miło wspominam też zgrupowania z Czechami. Chętnie przyjeżdżali nad Bałtyk, bo u siebie morza nie mają. Na takich obozach organizowaliśmy zawody w poszczególnych fragmentach gry. Zawodnicy nauczyli się, że skoro są mocni np. w czterech z pięciu, to trzeba jeszcze mocniej je doskonalić i w ten sposób wygrywać mecze.

Co było dalej?

Zostałam przy tenisie stołowym, promując go długo wśród studentów. To było nowe i wspaniale doświadczenie. W zespole Politechniki Warszawskiej występowali studenci, zarówno z kadry, jak i totalni amatorzy. W pewnym momencie na mojej sali grało w tygodniu ponad 2000 osób na obowiązkowych zajęciach. Zdobywaliśmy tytuły akademickich mistrzów Polski.

Moja nadaktywność została przerwana, choroba i śmierć Romana, ciężki udar córki Beaty, która nadal jest niesamodzielna. Byłyśmy 4 lata w Centrum Rehabilitacji. Teraz jesteśmy w domu i myślimy nad założeniem fundacji w celu organizacji pomocy osobom zasłużonym dla tenisa, tenisa stołowego, a może innych dyscyplin sportu. Nie tych medialnych, a zapomnianych.

O czym marzę? O samodzielności Beaty. Są mecze, jak mawiał mój trener, których się nie przegrywa. Nie narzekam, moje dzieci, Leszek, Marek Rzemek, Jola Szatko i inni byli ze mną w tragicznych dniach. PZTS w odróżnieniu od PZT o mnie i Romanie nie zapomniał. Otrzymaliśmy od Polskiego Związku Tenisa Stołowego pomoc i odznaczenia.

Przeczytaj także:
Kulczycki, Dyjas i Bajor na liście zwycięzców TOP 10

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×