Na Florydzie Agnieszka Radwańska złamała kolejną barierę na swojej tenisowej drodze na szczyt - zdobywając swój największy tytuł pokazała, że osiągnięcie go nie jest czymś w rodzaju misji niemożliwej. Zanim przejdziemy do wspaniałej wiktorii krakowianki przypomnimy heroiczną batalię Wiktorii Azarenki z Dominiką Cibulkovą w IV rundzie zakończoną zwycięstwem Białorusinki 1:6, 7:6(7), 7:5.
Oto wojująca rakietą z pełną odwagą i brawurą Cibulková wyryła w I secie na sercu Białorusinki znamię broczące bezsilnością. Wyraźnie zgorszona i zawstydzona takim upokorzeniem Azarenka mogła tylko bezwiednie spoglądać na piłki, jakie kończyła niska wzrostem, ale wielka sercem Słowaczka. Liderka rankingu jeszcze długo nie potrafiła wprowadzić w życie swojego kodeksu niepohamowanego dążenia do zwycięstwa. Jej rakieta sprawiała wrażenie zardzewiałej, ale ona nie przestawała wierzyć w jej ożywienie.
W II partii Azarenka w przypływie narastającego gniewu ciskała rakietą o kort i poniewierana przez rywalkę przegrywała już 0:4. Białorusinka nie mogła jednak stracić swojego największego atutu, którym jest cierpliwa walka do ostatniej kropli potu. Nie mogła przecież pozwolić się usmażyć na ruszcie tchórzostwa. Nie ona - lepsza, wyzwolona Azarenka, która na początku roku wypłoszyła z własnej głowy nutkę bojaźni i wydobyła z kopalni własnych rąk i nóg pokłady fizycznej mocarności. Odporna na cierpienie cielesne i psychiczne, przyodziana w zbroję zdobioną złotym męstwem, uganiająca się za wiktoriami liderka rankingu nie mogła dać się pokonać w tak banalny sposób.
Ona przecież nie jest tchórzem zalewającym się łzami bezradności bądź uciekającym z pola bitwy. Azarenka, która zdawała się już czekać z godnością na śmiertelny cios ze strony rywalki, obudziła w sobie gotowość pomszczenia zniewagi na Cibulkovej, trzymającej w dłoni trzonek rakiety coraz bardziej niepewnie. Bezgranicznie wierna swoim tenisowym wartościom, korzystając jednocześnie z faktu, że Słowaczka coraz mocniej patrzyła w ślepe gwiazdy (choć w tie breaku w ładnym stylu obroniła trzy setbole), Białorusinka wzięła tę partię w 13. gemie.
W oczach Azarenki rozpacz zastąpiona została twardym lodem, którego od początku sezonu nie potrafiła skruszyć żadna tenisistka. Na twarzy Białorusinki, zamiast godnego politowania upustu wulgarnej wściekłości, pojawiło się doprowadzające rywalki do szewskiej pasji, graniczące z pychą, przekonanie o możności odniesienia zwycięstwa bez sięgania po najpiękniejsze fajerwerki własnego tenisa. W III secie serwis zawodniczek znalazł się w rozsypce i obie przeżywały wewnętrzne rozterki, dlaczego umysł i ciało nie chcą się zjednoczyć w realizacji wspólnego celu.
Azarenka wyszła na 4:3 z przełamaniem, by dwa gemy później musieć bronić się przed porażką, ale nabyta lotność umysłu oraz tężyzna fizyczna dały jej w końcówce wygraną. Miotająca coraz bardziej precyzyjne pociski Białorusinka przy 6:5 podawała na mecz i zadając cios serwisem uchroniła się przed koniecznością grania drugiego tie breaka. Cibulková przy piłce meczowej dla rywalki wyrzuciła forhend i została ukarana za gwałtowny pociąg do braku rozwagi, co w dłuższej perspektywie czasowej, w konfrontacji z prawdziwą gladiatorką współczesnego tenisa, musiało ją doprowadzić do samozagłady.
- Uderzała w każdy możliwy sposób. To wyglądało tak, jakby Dominika zamknęła oczy i trafiała wszystko, a ja nie mogłam otworzyć swoich oczu, jakby ona mnie trochę oślepiła - powiedziała Azarenka, która rok wcześniej również stoczyła w Miami zażartą batalię z Cibulkovą, wracając z 3:6, 1:3. - Jednak mój trener wszedł na kort i delikatnie mną wstrząsnął, musiałam przynajmniej spróbować coś zmienić. To była jednak bardziej walka w głębi serca niż jakimkolwiek innym uderzeniem. Na pewno nie myślałam o mojej passie.
- Mecz taki jak ten pozwala zrozumieć, że cokolwiek by się nie wydarzyło, ciągle masz szansę. Musisz kontynuować walkę dopóki nie usłyszysz "gem, set i mecz". Ostatecznie licznik zwycięstw Białorusinki zatrzymał się na 26 - w ćwierćfinale Marion Bartoli udowodniła, że nawet z Azarenki można czasem zedrzeć żelazną zbroję wszechmocy poprzez podtopienie jej niczym nieskrępowaną wiarą we własne ponadprzeciętne umiejętności od pierwszej do ostatniej piłki.
Cibulková mogła tylko żałować, że to nie jej było dane dopaść niepamiętającą smaku porażki Azarenkę. - Po wygraniu I seta, kluczowym punktem było 5:2 w II partii i mój serwis - analizowała przyczyny porażki. - A ja nie skończyłam tego meczu. Wcześniej "zabijałam" ją returnami lub też po prostu uderzeniami z forhendu - wyjawiła sposób na Azarenkę, który wydawał się taki prosty, że aż niemożliwy do wykonania na pełnym dystansie meczowym.
Wirującą inteligencją Radwańska przeciwstawiła się w finale pełnej wdzięku, zmysłowej i zarazem dzikiej sile fizycznej Marii Szarapowej. Krakowianka wybuchową mieszanką łamiących rytm zagrań, czarujących liftów, czopów, drop szotów i lobów, oraz namiętnym poszukiwaniem wszelkich możliwych stref przy serwisie wyssała z Rosjanki zdolność do zagrywania olśniewających returnów.
Polegając na swojej wyobraźni i sprycie Polka po raz kolejny tworzyła niezwykle zgrabne kształty opartego na cichym poszukiwaniu zafałszowanych kończących uderzeń tenisa. Szarapowa dała się usidlić tenisowej ideologii Radwańskiej i krakowianka (wcześniej odprawiła m.in. Venus Williams, która w meczu III rundy z Aleksandrą Woźniak obroniła piłkę meczową, i Marion Bartoli, a w całym turnieju nie straciła seta), która ani razu nie dała się Rosjance przełamać, wygrywając 7:5, 6:4 zdobyła największy tytuł w karierze.
- Przegrałam z nią kilka ostatnich meczów - dzisiejszy również był bardzo zacięty, myślę że byłam lepsza o tych kilka punktów w każdym z setów - powiedziała Radwańska. - Maria jest aktualnie drugą tenisistką na świecie, więc nie miałam nic do stracenia. Koncentracja poszła na mój serwis i bardzo cieszę się, że nie przegrałam serwisu - myślę, że to był kluczowy punkt tego meczu. To wspaniałe uczucie pokonać tego rodzaju tenisistkę, a szczególnie w finale.
- Myślę, że Radwańska grała dzisiaj niezwykle dobrze, była bardzo konsekwentna, zawsze zagrywała jakąś dodatkową piłkę, a ja popełniałam dodatkowy błąd - stwierdziła Szarapowa. - Nie podarowała mi wielu punktów w prezencie. Kiedy miałam okazje przy break pointach nie wykorzystywałam ich. Kiedy ona miała takie szanse pożytkowała je. To był jeden z takich dni - z pewnością dzisiaj nie returnowałam dobrze - kiedy dochodziło do drugiego serwisu i posyłała piłkę z prędkością 70 mil na godzinę, nie zdobywałam punktów, co nie jest w porządku.
Bardzo pomocne okazało się jedno z markowych uderzeń krakowianki, czyli odegranie returnu z przysiadu. - Sięgam po to, ale nie wiem jak - stwierdziła krakowianka. - Nikt mnie tego nie uczył, nawet mój tata. Może byłam zbyt leniwa, by się wycofać, więc zaczęłam robić te przysiady. W Miami Polka sięgnęła po dziewiąty tytuł w karierze i szósty rangi Premier. - To wspaniałe uczucie, wygrać taki turniej jak w Miami, największy zaraz po Wielkich Szlemach. By wygrać taką imprezę musisz rozegrać sześć bardzo dobrych meczów. Z Szarapową zagrałam naprawdę dobrze od początku do końca. Wszystko funkcjonowało, nie mogłam się na nic uskarżać.
Przystępując do turnieju w Miami Polka była czwartą rakietą świata i coraz mocniej pukała do Top 3. - Wciąż daleko, bym została nr. 3, nr. 2 czy nr. 1 - powiedziała. - Jednak jeśli będę grała, tak jak tutaj mam nadzieję, że już niedługo uda mi się awansować do Top 3.
Radwańska okazała się prorokiem we własnej sprawie. Dla Szarapowej powrót do Key Biscayne wciąż ma słodko-gorzki smak. Zagrała tutaj po raz czwarty w finale, ale wciąż pozostaje bez tytułu. Co więcej, wciąż pozostaje bez wygranego seta w decydujących meczach.
" You are in Top 5 on WTA, and you are shopping from Biodranka? " napisał to obcokrajowiec, sława naszych sklepów dociera daleko. ;)