Marcin Motyka: Spełnione proroctwo (felieton)

Getty Images / Clive Brunskill
Getty Images / Clive Brunskill

Otoczono ich wsparciem i przepowiadano wielkie kariery. Mieli kolekcjonować tytuły wielkoszlemowe. Donald Young i Ryan Harrison nie spełnili pokładanych w nich nadziei. Ale podczas Roland Garros 2017 mają swoje tak wyczekiwane chwile sławy.

Pierwszy wielki sukces Donald Young wywalczył jako 15-latek, w 2005 roku wygrywając juniorski Australian Open. Po tym osiągnięciu jako najmłodszy tenisista w historii awansował na pierwsze miejsce juniorskiego rankingu. Natychmiast okrzyknięto go mianem wielkiego talentu i następcy wielkich amerykańskich tenisistów. Został otoczony opieką federacji oraz podpisał lukratywne kontrakty sponsorskie. Sam nie ukrywał wielkich ambicji. - Chcę wygrać każdy turniej wielkoszlemowy co najmniej po dwa razy, by ludzie nie mówili, że to był przypadek - wypalił, gdy był jeszcze nastolatkiem

Leworęczny, dynamiczny, efektownie grający tenisista miał wszystko, by podbić tenisowy świat. Lecz jego talent nie rozwinął się tak, jak oczekiwano. Zamiast kolekcjonować tytuły wielkoszlemowe, ma w dorobku ledwie dwa występy w 1/8 finału (US Open 2011 i 2015). Zamiast plasować się w czołówce rankingu, nigdy nie awansował wyżej niż na 38. miejsce. Trenował z najwybitniejszymi amerykańskimi szkoleniowcami oraz mógł liczyć na dzikie karty do niemal wszystkich najważniejszych turniejów w ojczyźnie, ale najczęściej odpadł w początkowych fazach. Amerykańskie media zaczęły o nim pisać jako o "darmozjadzie".

Mijały lata, a Young z "wielkiego talentu", stał się "straconym talentem". Amerykanie większe nadzieje zaczęli pokładać w tenisistach młodszej generacji. Jednym z nich był Ryan Harrison, który - jak Young - pochodził z tenisowej rodziny (jego ojciec Pat jest trenerem). Kalifornijczyk nie wygrał wprawdzie juniorskiego turnieju wielkoszlemowego, ale w wieku zaledwie 16 lat triumfował w meczu na poziomie ATP World Tour, w 2008 roku Houston ogrywając Pablo Cuevasa.

I podobnie jak w przypadku rodaka, Harrison mógł liczyć na wsparcie federacji i sponsorów. Otrzymywał dzikie karty, zapewniano mu wszystko, co mu było potrzebne do rozwijania swojego talentu. Nałożono także olbrzymią presję, która go przytłoczyła.

ZOBACZ WIDEO La Liga Legends lepsi od Polaków. Zobacz skrót meczu legend [ZDJĘCIA ELEVEN]

Harrison bowiem nie został następcą Andy'ego Roddicka, jak go kreowano. W Wielkim Szlemie najdalej dotarł do III rundy (US Open 2016), w rankingu ATP nie przebrnął bariery Top 40, a na wygrany turniej głównego cyklu czekał do lutego tego roku i zawodów w Memphis.

Powtórzył się casus Younga - kolejny utalentowany amerykański tenisista, któremu zapewniono to, czego potrzebował, a który nie potrafił się odwdzięczyć wielkimi sukcesami. Harrison nie ukrywał, że go to frustruje, ale reguły wielkiego tenisa są nieubłagane - gdy nie osiągasz sukcesów, to nie możesz być na świeczniku. Został kolejnym z kategorii "zmarnowany talent", a nadzieje na lepsze jutro dla amerykańskiego tenisa znów przeniesiono na innych. Teraz na urodzonych w drugiej połowie lat 90. XX wieku Taylora Fritza, Jareda Donaldsona, Reilly'ego Opelkę czy Mackenzie'ego McDonalda.

Do rywalizacji w Roland Garros 2017 27-letni Young i 25-letni Harrison przystąpili w singlu oraz w deblu. W tej pierwszej konkurencji odpadli już w I rundzie. Na pocieszenie została im więc gra podwójna, która od pierwszego dnia obfitowała w sensacje. Do 1/8 finału nie doszła żadna z czterech najwyżej rozstawionych par. Sympatycy tenisa mogli przecierać oczu ze zdumienia, obserwując przebieg zmagań. Sensacja goniła sensację. Beneficjentami takiego stanu rzeczy zostali m.in. dwaj Amerykanie, choć należy podkreślić, że swoją grą w paryskim turnieju obaj na to w pełni zasłużyli.

Young w parze z Santiago Gonzalezem oraz Harrison razem z Michaelem Venusem (trenuje go ojciec Ryana, Pat) niespodziewanie znaleźli się aż w 1/2 finału. I na tym nie poprzestali. Tenisista z Chicago i jego meksykański partner w czwartek pokonali Fernando Verdasco i Nenada Zimonjicia, natomiast Kalifornijczyk razem z Nowozelandczykiem w piątek okazali się lepsi od duetu Juan Sebastian Cabal / Robert Farah.

Tym samym jeden z najbardziej sensacyjnych finałów Wielkiego Szlema w XXI wieku stał się faktem. W deblowym meczu o tytuł Roland Garros 2017 zagrają Young i Gonzalez z Harrisonem i Venusem. Konia z rzędem temu, kto przed startem turnieju przewidywał takie rozstrzygnięcie. Zszokowani byli także ludzie z amerykańskiego świata tenisa. Nagle o tych dwóch "niespełnionych talentach" znów zrobiło się głośno, a za pośrednictwem portali społecznościowych gratulacje złożyła im Katrina Adams - szefowa USTA.

Z napisanych przez amerykańskich dziennikarzy artykułów o tym, że Young i Harrison wystąpią w wielkoszlemowym finale, a właściwie - wielkoszlemowych finałach,  można stworzyć grubą książkę. Przez lata wydawało się, że do tego nigdy nie dojdzie. A tu proszę, stało się. A że mączce, określanej przez Amerykanów jako "nawierzchnię brudzącą skarpetki" i w deblu? To już nie ma znaczenia. Bo proroctwo się spełniło. Ziściło się to, co należało traktować w kategorii abstrakcji. W sobotę Young i Harrison zagrają o tytuł w Wielkim Szlemie.

Marcin Motyka

Zobacz więcej tekstów autora -->

Komentarze (2)
grolo
10.06.2017
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Cieszy mnie bardzo sukces Santiago Gonzaleza. Gra w debla tak długo, tak długo utrzymywał się blisko czołówki, ale nigdy aż tak daleko nie zaszedł jak teraz, gdy jego ranking t Czytaj całość
grolo
10.06.2017
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Ciekawy temat, który doczekał się ciekawego artykułu. Dokładnie o tym samym myślałem oglądając męskiego debla. Że wreszcie w nim ci niespełnieni singliści, od których już od bardzo młodego ju Czytaj całość