Jak zadowolić prezydenta? Białoruska historia tenisa
Liczby nie grają - tym zdaniem można byłoby najszybciej opisać sukces Białorusinek w Pucharze Federacji, ale właśnie te cyferki pozwalają zauważyć jak wielkie jest to osiągnięcie. I dlaczego na trybunach w Mińsku nie zabrakło Aleksandra Łukaszenki.
Twardą ręką
Od 1994 roku, kiedy objął swój piastowany do dzisiaj urząd, Alaksandr Łukaszenka traktuje sprawy okołosportowe z priorytetem. Aż do tego stopnia, że trzy lata po wygranych wyborach niezadowolony z zarządzania państwowym Komitetem Olimpijskim, sam stanął na jego czele. Już od początku i przy pierwszej większej okazji - igrzyskach w Nagano - nie pozwalał sobie w kaszę dmuchać.
Najpierw, w kraju stojącym na skraju bankructwa, zapowiedział największe premie dla medalistów w historii - wyższe nawet niż w wielu krajach zachodnich. Kiedy już był na miejscu, gdzie udał się z misją rozpoznawczą, aby "poznać priorytetowe obszary sportu narodowego", zarzucił organizatorom faworyzowanie zawodników z innych państw. Dlaczego? Z powodu niesprzyjających warunków pogodowych zdecydowano się o jeden dzień przełożyć biathlonowy bieg na 10 kilometrów mężczyzn, jednak zdaniem Łukaszenki, było to podyktowane zbyt wysoką dyspozycją krajów bloku wschodniego na rozgrzewce.
Jeszcze podburzony decyzją oficjeli, miał (nie)przyjemność obejrzeć z trybun porażkę hokeistów w ćwierćfinale. I tutaj też nie oszczędzał języka. - Wszyscy zostaną wyrzuceni, z ministrem sportu na czele. Wszyscy - powiedział jednemu z dziennikarzy wychodząc rozgoryczony z obiektu. Jak obiecał, tak zrobił.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: polski siatkarz zaskoczył rywali w LM. "Szalony finisz!"Nowi żołnierze
W kolejnych latach tak nerwowych decyzji już nie było, Łukaszenka wciąż pojawia się na arenach sportowych, ale powoli odnajduje swój sport - tenis. Kiedy w 2003 roku Białorusinom udało się awansować do Grupy Światowej Pucharu Davisa, pokonując w barażu Niemców, informacja natychmiast trafiła do prezydenta. I już od kolejnego meczu w Mińsku, loża honorowa była wypełniona po brzegi.
Trzonom ówczesnej reprezentacji, czyli Maksowi Mirnemu i Władimirowi Wołczkowi, to nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie. Pełne trybuny pomogły im wprowadzić swoją drużynę do półfinału. Po zwycięstwie nad Rosją otrzymali z rąk Łukaszenki ordery, a kiedy kilka miesięcy później pokonali Argentyńczyków, czekał ich awans na pozycję oficerów.
Jednak najbardziej nietypowy prezent otrzymali pokonując Hiszpanów w 2006 roku. Jeszcze na korcie zawodnicy razem z kapitanem otrzymali z rąk zwierzchnika sił zbrojnych, bardzo nietypowy prezent. Wręczył on każdemu z tenisistów pistolety używane przez marynarkę wojenną z wygrawerowanymi ich nazwiskami, oficjalnie zabronione. Po latach Wołczkow przyznał, że to jedna z rzeczy, z których jest najbardziej dumny.