25-letni dziś Kozakiewicz najpierw rzucił pływanie w 2016 roku. Był wtedy jednym z najbardziej obiecujących juniorów w kraju, nadzieją na doskonałego sprintera w stylu klasycznym, ale jak sam mówi, przestało mu się chcieć. No i nie widział w pływaniu perspektyw.
Jako że od małego kochał samoloty, zgłosił się na kurs na kontrolera lotniczego. Przeszedł długi proces rekrutacji, w którym z trzech tysięcy chętnych wybrano tylko 25 osób. W czasie kursu setki razy sprawdzano, czy nadaje się do tej pracy. A nadają się do niej dwie osoby na sto.
Kontroler ruchu lotniczego musi: bardzo szybko myśleć, przewidywać możliwe scenariusze na długo, zanim się wydarzą, mieć stalowe nerwy i umieć radzić sobie z ogromną presją. Presją odpowiedzialności za trzy tysiące osób i trzy miliardy dolarów w ciągu jednej godziny swojej zmiany.
ZOBACZ WIDEO: Restrykcje w Tokio wpłyną na formę zawodników? "Jedziemy tam wykonać dobrą robotę"
- Obserwujemy na monitorze białe kropki - samoloty. Naszym zadaniem jest sprawić, by dwie takie kropki nigdy się nie zetknęły - mówi Kozakiewicz. To jak układanie puzzli, które ci uciekają, a każdy z nich leci 800 kilometrów na godzinę.
Praca kontrolera lotów męczy psychicznie i wypala, ale i uzależnia, bo daje poczucie, że robisz coś bardzo potrzebnego. Pozwala też zarobić niezłe pieniądze. Na tyle dobre, by w ciągu trzech i pół roku przerwy od pływania Janek objechał świat za swoim ukochanym zespołem Rolling Stones. Był na dwunastu ich koncertach - w Nowym Jorku, w Londynie, w Glasgow. W Berlinie tak się wzruszył, gdy Stonesi wyszli na scenę, że pierwsze pięć minut koncertu przepłakał.
Kozakiewicz jest też studentem Szkoły Głównej Handlowej, reprezentantem fundacji Phoenix i członkiem grupy improwizacji teatralnej BCA Flash, którą tworzy ze swoimi bliskimi przyjaciółmi. - Bawimy się w improwizację komediową. Zwykle bierzemy słowo od publiczności i budujemy z niego cały spektakl - mówi.
Po rzuceniu pływania Janek nie narzekał na brak zajęć, ale w końcu za nim zatęsknił. Zrozumiał, że woda dawała mu spokój i coś go do tego spokoju ciągnęło. W 2019 roku wrócił na krótko. Zdobył złoty medal mistrzostw Polski, ale potem zaczęła się pandemia i nie było gdzie pływać. Kolejny powrót to jesień 2020. Wtedy Kozakiewicz postanowił powalczyć o igrzyska w Tokio.
Po kilku miesiącach treningów, które wraz ze swoimi trenerami układał według najnowszych światowych trendów, na mistrzostwach Polski w Lublinie dwa razy pobił rekord Polski na 50 metrów stylem klasycznym. Kolejny rekord ustanowił na mistrzostwach Europy w Budapeszcie, na których był czwarty. Wywalczył też prawo startu na igrzyskach na 100 metrów indywidualnie oraz w sztafetach 4x100 stylem zmiennym i w sztafecie mieszanej. Wtedy jeszcze nie miał pojęcia, że jego minimum olimpijskie to niesławne minimum B.
Dowiedział się o tym dopiero na obozie w Takasaki, kilka dni po olimpijskim ślubowaniu i kilka dni przed startem igrzysk. On i pięć innych osób z pływackiej kadry było w szoku, gdy dowiedziało się, że nie będą mogli wystartować przez niedopatrzenie Polskiego Związku Pływackiego, który nie znał aktualnych przepisów. Nie wiedział, że zawodnicy z minimum B potrzebują specjalnego zaproszenia od FINA.
W atmosferze skandalu trzech pływaków i trzy pływaczki wróciły z Japonii do Polski. Kozakiewicz ma jednak to szczęście, że w sztafetach, w których wystartuje, jest niezbędny. Bez niego Polska po prostu nie jest w stanie tych sztafet wystawić, a to spowodowałoby jeszcze większy skandal - przeznaczony dla naszego kraju tor na basenie olimpijskim pozostałby pusty.
Trzech rekordów Polski, w które celował, Janek w Tokio nie pobije, ale wciąż ma szansę na dwa. We vlogach na swoim profilu na Instagramie komentuje sytuację z dużym poczuciem humoru. Żartuje, że aby mieć pewność, że nikt go z tych igrzysk nie wyrzuci, przywiąże się do słupka na basenie i będzie tam siedział aż do swoich startów.
Czytaj także:
Jan Kozakiewicz: Działacze PZP wykazali się niekompetencją i nieznajomością przepisów
Prezes PZP reaguje na skandal na igrzyskach. "Trzeba znać wszystkie fakty"