Z Tokio - Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty
Artykuł został przygotowany w ramach współpracy z Upday.
Tylko naiwni mogli myśleć, że restrykcje i ostre regulacje osłonią igrzyska olimpijskie od koronawirusa. Sobota to pierwszy oficjalny dzień imprezy, a według danych pozytywny wynik testu miało już 106 osób - w tym sportowców, trenerów, działaczy czy dziennikarzy.
Japończycy robią, co mogą, aby liczba przypadków była jak najmniejsza. To widzi każdy od postawienia swojego pierwszego kroku na tutejszym lotnisku.
Już w naszej pierwszej korespondencji z Tokio przedstawialiśmy, jak wyglądają pierwsze godziny dla tych, którzy postanowili przyjechać na największą sportową imprezę świata. Najkrócej jak się da - testy, kolejki, masa dokumentów, dwie aplikacje w telefonie, sprawdzanie wszystkiego co kilkanaście metrów.
ZOBACZ WIDEO: To kluczowy aspekt podczas igrzysk w Tokio? "Nie będzie kontaktu z innymi ludźmi"
Jeśli ktoś przebrnął przez wszystko w mniej niż pięć godzin, zostaje bohaterem swojej ekipy. A takich jest niewielu.
Skrupulatni i uprzejmi
Sportowcy nie mogą wychodzić poza wioskę olimpijską, z kolei ruch dziennikarzy śledzi aplikacja w telefonie, a także hotelowi ochroniarze, zapisujący godziny wyjść i wejść. Cały czas przypomina się każdemu o nakazie noszenia maseczki oraz o dezynfekowaniu dłoni.
Podobnie jest w oficjalnych autobusach i na arenach igrzysk. Kolejnych wolontariuszy, którzy kierują ruchem dziennikarzy, dzieli zaledwie kilka metrów przestrzeni. Jedni mierzą temperaturę, inni sprawdzają akredytację, a służby sprawdzają twój plecak. Jeśli przenosisz w nim butelki z napojem - musisz go spróbować przy funkcjonariuszu. Chyba na wypadek, gdybyś przenosił w nich truciznę.
Dba się także o pojemność autokarów, które przewożą dziennie tysiące dziennikarzy z miejsca na miejsce. Dwa miejsca obok siebie nie mogą być zajęte, nie może też być ścisku wśród stojących. Gdy miejscowi widzą już odpowiednią liczbę osób, nie wpuszczają pozostałych.
Do ich działań trudno się przyczepić, trudno znaleźć punkt, który zostałby przez nich ominięty. Przede wszystkim nie widać u nich natręctwa, wolontariusze kierują się nie tylko przepisami, ale wyczuciem. Jeśli ktoś opuści maskę z nosa i ust, ale stoi kilka metrów od innych, nie reagują.
Zawodnicy codziennie wykonują testy, 3/4 dnia spędzają w maskach, mają niezwykle ograniczony kontakt z innymi sportowcami, jednak koronawirus musiał przedostać się do wioski olimpijskiej. I powoduje dramaty - holenderska taekwondzistka Reshmie Oogink już ogłosiła, że pozytywny wynik testu to dla niej nie tylko koniec igrzysk, ale i koniec kariery.
Show musi trwać
Na kilka dni przed rozpoczęciem igrzysk wybuchło poruszenie po słowach przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego Toshiro Muto, który nie wykluczył odwołania imprezy w przypadku znaczącego pogorszenia sytuacji pandemicznej i liczby nowych przypadków. Czerwone paski telewizji informacyjnych szybko zapłonęły tytułami o możliwym odwołaniu igrzysk. To było jednak niezwykle mało prawdopodobne, liczba zarażonych musiałaby się zwiększyć co najmniej 10-krotnie.
Obecnie w Japonii dziennie przybywa poniżej 2 tysięcy nowych przypadków. Dla gospodarzy to bardzo wysokie liczby, największe od stycznia tego roku, na który datowało się szczyt pandemii.
Japończycy mają mnóstwo do stracenia. Bo zyski z igrzysk przejmuje Międzynarodowy Komitet Olimpijski, ale straty ponoszą już przede wszystkim gospodarze. Na dodatek gospodarze chcą pokazać, że wciąż są światowym mocarstwem i nie zgadzają się na panowanie Chin na Dalekim Wschodzie.
Odwołanie igrzysk w tym roku byłoby katastrofą finansową, ale przede wszystkim wizerunkową.
Działają więc dwutorowo - z jednej strony robią, co mogą, żeby zmniejszyć ryzyko nowych zakażeń, z drugiej kierują się zasadą coraz lepiej oddającą świat sportu w XXI wieku. "The show must go on".
Chcesz wiedzieć więcej? Pobierz upday z Google
Play lub z App Store!
Horror w meczu Polaków na igrzyskach! Czytaj więcej--->>>
Smutne słowa Polaka, był blisko medalu. Czytaj więcej--->>>