Polak zszedł z trasy przed metą. Przerażające, co zgotowali mu Włosi

Zdjęcie okładkowe artykułu: Materiały prasowe / Marcin Drechna, 7nutrition
Materiały prasowe / Marcin Drechna, 7nutrition
zdjęcie autora artykułu

- Gdy zobaczyłem trasę, zadzwoniłem do bliskich i oznajmiłem, że jest około ośmiu procent prawdopodobieństwa, że ulegnę wypadkowi - mówi Adrian Kostera, który zakończył właśnie rywalizację na dystansie 10-krotnego Ironmana.

W tym artykule dowiesz się o:

Choć Polak miał już pewne zwycięstwo UltraTriathlonItaly, a tuż przed metą jego przewaga nad drugim zawodnikiem wynosiła 58 kilometrów, to oficjalnie Adrian Kostera zrezygnował ze zwycięstwa w tych zawodach. Tuż przed metą oddał chip organizatorowi i zmagania dokończył bez regulaminowego sprzętu. To był jego protest wobec koszmarnej organizacji zawodów.

Do tej pory - według naszego zawodnika - na trasie wyścigu doszło do co najmniej kilku groźnych wypadków, ale wciąż organizatorzy nie zrobili nic, by uchronić uczestników przed niebezpieczeństwem.

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Przez ostatnie osiem dni rywalizował pan na trasie 10-krotnego Ironmana. To morderczy dystans: trzeba przepłynąć 38 km, pokonać rowerem 1800 km i przebiec 422 km. Po 196 godzinach w trasie, gdy pan prowadzi, kilometr przed metą złamał pan celowo regulamin. Dlaczego? Adrian Kostera, ultratriathlonista, rekordzista Księgi Guinnessa: To był mój protest. Nie godzę się na takie traktowanie ludzi przez organizatorów zawodów. Chciałem wcześniej zejść z trasy, ale uznałem, że lepiej będzie zrobić to tuż przed metą. Naprawdę bałem się, że gdybym tak mocno nie zareagował, to niedługo mogłaby pojawić się informacja, że na trasie doszło do śmiertelnego wypadku. A wtedy do końca życia uważałbym się za współodpowiedzialnego tragedii.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Piękna pogoda i basen. Tak wypoczywał polski siatkarz

Co takiego działo się podczas tych zawodów, że aż tak mocno musiał pan zareagować? Proszę sobie wyobrazić, że puszczono nas do jazdy rowerem wąską trasą przy otwartym ruchu ulicznym i w ogóle nie oznaczono niebezpiecznych momentów. Kilka razy wjeżdżaliśmy na skrzyżowania z ulic podporządkowanych, nigdzie nie było wolontariuszy, odpowiednich oznaczeń. Trasa - wbrew zapewnieniom - była bardzo górzysta. Ja miałem jeden bardzo niebezpieczny moment, gdy zjeżdżając z prędkością około 60 km/h bardzo wąską drogą omal nie wpadłem pod  ciężarówkę. Aby się ratować, musiałem zjechać na trawę, ledwo wyhamowałem.

Jak radzili sobie inni zawodnicy? Nie radzili sobie. Wiem przynajmniej o kilku uczestnikach zawodów, którzy ulegli wypadkom na skutek zderzeń z samochodami. Na moich oczach jeden z zawodników uderzył w bok jadącego samochodu. Organizatorzy nawet nie zjawili się na miejscu. Do czasu przyjazdu karetki zaopiekowali się nim inni zawodnicy. Takich wypadków było więcej, zawody - gdy rozmawiamy - trwały i było 12 rannych uczestników.

Oficjalnie Adrian Kostera nie został sklasyfikowany. Zawodnik nie żałuje jednak swojej decyzji, bo jest oburzony podejściem organizatorów
Oficjalnie Adrian Kostera nie został sklasyfikowany. Zawodnik nie żałuje jednak swojej decyzji, bo jest oburzony podejściem organizatorów

Co było dla pana najbardziej szokujące?

Większość trasy kolarskiej była położona poza miastem i nie była w ogóle oświetlona. Nawet przed ostrymi zakrętami nie było żadnego oznaczenia, a przecież mówimy o zawodach, w których ścigamy się praktycznie całą dobę i jesteśmy skrajnie zmęczeni. Zwykle przy skrzyżowaniach stoją wolontariusze, którzy kierują ruchem aut i uczulają kierowców, że na tym terenie odbywają się właśnie zawody. Tutaj żadnych wolontariuszy nie było. Pętla biegowa mierzyła kilometr i była poprowadzona na kompleksie pływalni. Na jednym kilometrze było około 30 zakrętów. Po opadach zrobiło się bajoro, a my biegaliśmy w głębokich kałużach.

Nie mogliście po prostu solidarnie odmówić dalszej rywalizacji lub wymóc na organizatorze zmiany? Cały czas zgłaszaliśmy uwagi, ale organizator oznajmił, że każdy, kto narzeka na warunki, będzie automatycznie dyskwalifikowany. Zawody ultratriathlonowe na dłuższych dystansach odbywają się raz w roku, wpisowe kosztuje nawet dziewięć tysięcy euro. Ludzie podporządkowują pod to całe swoje życie.

Rywalizacja na tym dystansie trwa blisko dwa miesiące. Czy infrastruktura była odpowiednia jak na takie wyzwanie? Na blisko stu uczestników mieliśmy do dyspozycji... jedną toaletę. Moim celem było pobicie rekordu świata, a kilka razy zdarzyło się, że zjeżdżając z trasy, musiałem czekać w kolejce do ubikacji. To jednak nic w porównaniu do tego, że miasteczko namiotowe było w miejscu, gdzie nie było prądu. Nie było więc szans wysuszyć ubrań, naładować lampek do rowerów, czy podgrzać jedzenia. Organizator dostarczył potem jeden generator prądu, ale nie dość, że sami musieliśmy kupować do niego benzynę, to zabierał go w czasie deszczu. Nie dostarczano nam też obiecanych posiłków. Mówimy o rywalizacji trwającej blisko dwa miesiące!

Rozumiem, że chociaż etap pływacki, czyli 38 km w wodzie poszło bez większych przygód?

Zawody miały rozpocząć się 1 września o godzinie 18.00. Gdy jednak wszyscy uczestnicy zjawili się w umówionym miejscu, okazało się, że... nie ma tam żadnego z organizatorów. Ci przyszli o godz. 18.15 i zaczęli krzyczeć, że za pięć minut zaczynamy zmagania. Szybko zorientowałem się, że nie ma nikogo do liczenia dystansu. Ja miałem wsparcie teamu i wszystko mieliśmy wyliczone, ale inni mogli podawać organizatorowi tak naprawdę dowolną liczbę przepłyniętych basenów, bo i tak nikt tego nie weryfikował. Jeden z zawodników zakończył etap pływacki i zamiast zostać błyskawicznie przewieziony na etap kolarski, przez 20 minut musiał czekać na busa.

Tak wyglądała rywalizacja we Włoszech
Tak wyglądała rywalizacja we Włoszech

W takich warunkach możliwe jest pobicie rekordu świata?

Jadąc na te zawody, marzyłem o kolejnym rekordzie, ale dość szybko dowiedziałem się od przedstawicieli światowej federacji ultratriathlonu, że nie będzie to możliwe. Trasa nie została odpowiednio wymierzona, nie była monitorowana, a przez to nie było pewne, ile kilometrów pokonał każdy z uczestników. Ta informacja mnie podłamała. Wróćmy jednak do sportu. Pokonanie tego dystansu zajęło panu 196 godzin, czyli osiem dni. Ile w tym czasie pan spał?

Moja strategia zakładała 10- lub 20-minutowe drzemki co kilka godzin. Średnio w ciągu doby spałem półtorej godziny. Wychodziły dwie 20-minutowe drzemki i pięć dziesięciominutowych na każdą dobę. Próbowałem też zmniejszyć ilość snu do godziny na dobę, ale pod koniec dawało już o sobie znać zmęczenie. Jak wyglądało pana żywienie?

Podczas takiego wysiłku spalałem dziennie około 13 tysięcy kalorii. Praktycznie cały czas musiałem więc przyjmować pożywienie i zwykle robiłem to w trakcie wyścigu bez żadnych przerw. Założyliśmy, że na każdej kilometrowej pętli biegowej przyjmowałem coś do jedzenia. Raz był to baton, innym razem żel, kubek z owocami, czekolada czy zupa. Podobnie było podczas pływania i jazdy na rowerze. Jak się pan czuje po takim wysiłku?

Moje stopy są w stanie fatalnym, miałem do dyspozycji co najmniej 10 par butów biegowych, praktycznie co chwila je zmieniałem, ale przez wilgoć mam na stopach mnóstwo pęcherzy i ran.

Niedawno pobił pan rekord Guinnessa, pokonując w ciągu roku dystans ponad 40 tysięcy kilometrów, teraz zabrał się pan za 10-krotnego Ironmana. Co będzie następne?

Najbliższe kilka miesięcy zamierzam spędzić z rodziną i poświęcić im więcej czasu. Pewne pomysły już się w głowie pojawiają, więc na pewno wkrótce podejmę kolejne wyzwania. Na razie jednak chce się nacieszyć obecnością najbliższych. Na najbliższy trening pójdę pewnie za kilka dni.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty

Źródło artykułu: WP SportoweFakty