42-letnia Maja Dębska w niedzielę miała startować w zawodach triathlonowych w Rzeszowie. W tym roku czekał ją kolejny występ w reprezentacji Polski podczas mistrzostw świata w Hiszpanii. Ani jednego, ani drugiego nie doczekała, bo w środę zginęła podczas treningu rowerowego nieopodal Krakowa. O szczegółach tego zdarzenia zgodził się opowiedzieć jej brat, który towarzyszył jej w ostatnich chwilach życia i aż do momentu przyjazdu ratowników, samodzielnie prowadził reanimację.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: W środę uczestniczył pan w wypadku, w którym śmiertelne rany odniosła pana siostra, Maja Dębska. Partner Mai napisał wprost w mediach społecznościowych, że została ona zabita na drodze. Czy również stawia pan sprawę tak jednoznacznie?
Maksym Dębski, brat zmarłej reprezentantki Polski w triathlonie Mai Dębskiej: Warto się wczuć w emocje partnera Mai, który po prostu niesamowicie przeżywa jej śmierć. Ten wpis to był krzyk rozpaczy i niezgody na to, co się wydarzyło. Według mnie trochę przesadził. W obliczu tej sytuacji ma jednak do tego prawo.
Co to znaczy?
Nie chcę wierzyć w to, że kierowca renault Kangoo celowo zahamował tuż po tym, gdy jadąc z dużą prędkością, wyprzedził naszą dwójkę jadącą na rowerach. Po prostu nie chcę dopuścić do siebie myśli, że mógł to zrobić z premedytacją. W niczym mi to nie pomoże.
Są jakieś przesłanki, że mogło być to celowe zachowanie?
Od momentu wyprzedzenia nas do całkowitego zatrzymania samochodu minęło może kilka sekund. Mogliśmy przejechać raptem kilkadziesiąt metrów. Jestem przekonany, że droga przed samochodem była pusta.
ZOBACZ WIDEO: Probierz czy Lewandowski - kto ma rację? Polacy wydali werdykt
Skoro nie chce pan dopuścić do siebie myśli o celowym zahamowaniu przez kierowcę, to jak pan sobie tłumaczy to, co wydarzyło się wtedy na drodze?
Próbuję wmówić sobie, że kierowca przed rozpoczęciem manewru wyprzedzania nie zauważył, że z przeciwnego pasa jedzie samochód. Chciał skręcić w lewo, ale wszystko źle obliczył. To dla mnie znacznie korzystniejsza wersja niż to, że wyprzedził nas tylko po to, by gwałtownie zahamować. Od razu zaznaczam, że wersja o tym, że mogliśmy tarasować drogę nie jest zgodna ze stanem faktycznym. Jechaliśmy pojedynczo z prędkością 38 km/h, przestrzegaliśmy wszystkich zasad bezpieczeństwa. Nikomu nie przeszkadzaliśmy.
Co pan poczuł, gdy usłyszał wersję policji, że poszkodowana omijała z lewej strony stojące samochody, a po chwili sama wjechała na przeciwny pas ruchu, wprost pod nadjeżdżający stamtąd samochód?
Przez ostatnich kilka dni usłyszałem i przeczytałem wiele nieprawdziwych informacji. Niestety, zorientowałem się także, że ludzie nawet w takich sytuacjach mają w sobie wiele agresji. W sumie nie można się dziwić, że skoro są w stanie tak agresywnie zachowywać się przed komputerem, to znacznie gorzej jest za kierownicą samochodu. Niestety, Maja nie żyje i nie jest w stanie się obronić. Nie chcę toczyć z każdym dyskusji w mediach społecznościowych, ale postanowiłem mówić głośno o tym, co wydarzyło się tamtego feralnego dnia. Mai to życia nie zwróci, ale może uchroni kogoś innego przed podobną sytuacją.
Policja twierdzi, że próbowaliście ominąć nieprzepisowo kilka stojących na drodze samochodów.
Wydaje mi się, że kierowca renault musiał stworzyć taką historię, by usprawiedliwić to, co się stało. Nie mam zamiaru wskazywać winnych, ale cały czas jechałem jako pierwszy i uważnie obserwowałem drogę. W momencie wyprzedzania nas przez renault, na drodze nie było żadnych przeszkód. To był piękny i słoneczny poranek, widoczność była doskonała. Nie miałem nawet cienia podejrzenia, że za chwilę może wydarzyć się tragedia.
Pamięta pan moment wypadku?
Gdy zorientowałem się, że samochód gwałtownie hamuje, zdążyłem jedynie krzyknąć "uwaga”. Na reakcję miałem sekundę. Odbiłem na prawo i uniknąłem zderzenia. Maja musiała jechać za mną odrobinę z lewej strony i pewnie dlatego uciekła przed zderzeniem na lewo. Do dzisiaj zastanawiam się, czy mogłem zrobić coś więcej, by ją uratować. Nie potrafię jednak znaleźć odpowiedniego rozwiązania, które uratowałoby Maję.
Co było potem?
Po chwili usłyszałem niesamowity huk i charakterystyczny dźwięk łamanego karbonu. Byłem przekonany, że Maja złamała rękę, w najgorszym razie nogę. Liczyłem się, że rower będzie do wyrzucenia.
Rzeczywistość okazała się brutalniejsza?
Wszystko, co wydarzyło się w kolejnych sekundach, było spełnieniem najgorszego scenariusza. Zanim zdążyłem dobiec do leżącej na asfalcie Mai, usłyszałem krzyk: "chyba nie żyje”. Gdy znalazłem się przy niej, była nieprzytomna, ale oddychała. Z każdą chwilą pojawiało się coraz więcej krwi. Największym problemem okazało się przecięcie tętnicy w nodze. Nikt z gapiów nie garnął się do pomocy.
Próbował pan udzielić pomocy siostrze?
Byłem w szoku, ale musiałem w pojedynkę ogarnąć sytuację. Poprosiłem o telefon na pogotowie, krzyknąłem też, że potrzebuję paska, by zacisnąć go na udzie Mai. Niestety po chwili przestała oddychać, a ja zacząłem prowadzić resuscytację. W pomoc zaangażowała się jeszcze jedna, przypadkowo spotkana, kolarka. Ja robiłem resuscytację mojej siostrze, a ona liczyła uciśnięcia.
Pomoc nie nadeszła?
Dopiero po pewnym czasie przyjechała karetka, a chwilę później przyleciał helikopter. Ratownicy prowadzili reanimację przez 40 minut. Niestety bez skutku.
A co z resztą ludzi, którzy byli na miejscu?
To była niemiła niespodzianka. Droga była zablokowana, a wielu ludzi wyszło z samochodów i po prostu przyglądało się wszystkiemu z odległości kilku metrów. Praktycznie nikt się nie zaangażował. Po tym tragicznym doświadczeniu zdałem sobie sprawę, że w Polsce powinniśmy wprowadzić obowiązkowe kursy z pierwszej pomocy. Ludzie powinni być świadomi, co robić w takich sytuacjach.
Tego wypadku nie dało się uniknąć?
Nie wszyscy rozumieją, że kolarze też mają prawo korzystać z drogi. Jechaliśmy 38 km/h w terenie zabudowanym, wokół nie było ścieżki rowerowej, ani alternatywnej drogi. Zresztą jeździliśmy tamtędy od lat. Jako półprofesjonalista jestem związany z kolarstwem od ponad 16 lat, siostra uprawiała triathlon od siedmiu lat. Naprawdę mieliśmy odpowiednie doświadczenie i wiedzę. Zresztą to dla mnie nie nowość, że muszę sobie radzić z potencjalnie niebezpiecznymi sytuacjami na drodze. Dzieje się to średnio na co drugim treningu.
Jak to możliwe?
Po prostu z taką częstotliwością kolarzom przytrafiają się potencjalnie niebezpieczne sytuacje na polskich drogach. Często traktowani jesteśmy jak intruzi. Kierowcy zapominają, że jesteśmy ludźmi i uważają nas za przeszkody. Nie mają świadomości, że też mamy rodziny, chcemy bezpiecznie wrócić do domów, po treningu mamy swoje obowiązki, ale po prostu kochamy jeździć na rowerach. Na tym polu jest jeszcze dużo do poprawy.
Został pan już wezwany na przesłuchanie na policję?
Jeszcze nie. We wtorek odbędzie się pogrzeb Mai, a do tego czasu skupiam się tylko na tym. Wynająłem prawnika i wspólnie zrobiliśmy własną rekonstrukcję wydarzeń. Jestem przekonany, że wersja przedstawiona przez policję po oględzinach miejsca wypadku nie jest prawdziwa.
Pan już nigdy z siostrą na rower nie pojedzie.
I to mnie przeraża. Maja była moją siostrą, ale także najlepszą przyjaciółką. Często jeździliśmy razem na treningi. Tamtego dnia umówiliśmy się na 6.15, bo o 8.30 musiałem być w pracy. Zresztą Maja poza reprezentowaniem Polski w triathlonie prowadziła w Krakowie swój własny gabinet fizjoterapii- ReActive. Wspólnie z partnerem Mai zrobimy wszystko, by gabinet dalej funkcjonował.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Okoliczności wypadku wciąż są badane przez Prokuraturę Okręgową w Krakowie. Śledczy do tej pory nie przedstawili jeszcze swojej wersji wypadku i są na etapie zbierania pełnego materiału dowodowego.