Jako pierwszy Polak przekroczył tę granicę. Kolejny cel to mistrzostwa świata

Facebook / robertwilkuwilkowiecki / Na zdjęciu: Robert Wilkowiecki
Facebook / robertwilkuwilkowiecki / Na zdjęciu: Robert Wilkowiecki

Robert Wilkowiecki jako pierwszy Polak złamał osiem godzin na dystansie długim w triathlonie. - Wiemy, co poprawić i mamy nadzieję, że w październiku będę mógł uczestniczyć w mistrzostwach świata - mówi nam.

Siedem godzin, 42 minuty i dwie sekundy - to nowy rekord Polski na dystansie długim w triathlonie. Robert Wilkowiecki pobił go w ubiegłym roku podczas zawodów Ironman w meksykańskim Cozumel. W tym czasie Polak bez przerwy przepłynął 3,8 km, przejechał na rowerze 180 km i przebiegł dystans maratoński czyli 42,195 km.

W rozmowie z WP SportoweFakty Wilkowiecki mówi o kolejnym starcie w Teksasie i walce o kwalifikację na mistrzostwa świata. 27-latek bardzo blisko był w listopadzie, kiedy startował w Meksyku.
Maciej Siemiątkowski, WP Sportowe Fakty: Jak blisko zawodnik uprawiający triathlon ma do granicy, w której trening staje się niebezpieczny dla organizmu?
Robert Wilkowiecki, rekordzista Polski na dystansie długim w triathlonie:

Jest do niej bliżej niż może się wydawać. To dystans krótszy od tego, który dzieli nas siedzących obok siebie przy stole. Triathlon to balansowanie na granicy wytrzymałości. Na tym polega sport zawodowy.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: niespodziewana scena na treningu Nadala. Co za gest!

Co robić, by jej nie przekroczyć?

Trzeba odpowiednio pilnować regeneracji. Czasem wystarczy jeden krok za daleko i skutki obozu przygotowawczego mogą być odwrotne i trudno wyjść z dołka. Ważne też, by kontrolować intensywność treningu. Nasz zespół pod tym kątem działa bardzo dobrze. W kontrolowaniu mojego organizmu weszliśmy na wysoki poziom. Od kontroli głowy, w której pomaga mi psycholog sportowy, przez opiekę fizjoterapeuty, fizjologów i dietetyków. To jak udział w "Big Brotherze". Jest masa urządzeń, które kontrolują mój organizm - mierzą intensywność treningów, parametry krwi, jakość snu.

Ile razy pan odczuwał skutki zbyt mocnego treningu?

Parę razy odczułem przeciążenia. Zawsze jednak udało się uniknąć poważnych kontuzji. Razem z całym zespołem przechodzimy proces, uczymy się dostrzegać granice wytrzymałości mojego organizmu. Choć uważam, że nadal jesteśmy na początku naszej drogi. Tworzymy długofalowy projekt - moje zadanie w teorii jest dość proste, ale wszyscy fachowcy dookoła pomagają mi poznać, do jakiego momentu mogę jeszcze dotrzeć. Pewnie jeszcze kilka razy przekroczymy tę granicę.

Ile jest osób w pana zespole?

Ponad dziesięć. Dzielę to na dwa działy. Pierwszy - sportowy - tworzę ja, psycholog, trener, fizjolog, fizjoterapeuta, dietetyk i specjalista od suplementacji. Drugi to biznesowo-marketingowy, tam są wszyscy, którzy szukają sponsorów, dbają o mój wizerunek. To unikatowe przedsięwzięcie na polską skalę. Dostrzegam, jak dużo wspólnego mają sport na wysokim poziomie i biznes. Tworzymy przedsiębiorstwo.

Zawodowy sportowiec musi być dziś przedsiębiorcą?

Trochę tak. W tym projekcie czuję się wspólnikiem. Moją pracą jest wykonywanie zadań zlecanych przez fachowców. Nasz projekt "pierwszy Polak, który przekroczy granicę ośmiu godzin w Ironmanie" to był test. Znamy się już lepiej, wrzucamy wyższy bieg i budujemy długofalowy projekt.

Jaki jest wasz kolejny cel?

Dążymy do mistrzostwa świata w Ironmanie. Nie zakładamy sobie konkretnej daty. Wiemy, jak wysoki jest to poziom, ale dążymy do niego. Jednocześnie skupiamy się na drodze do realizacji do tego celu. Czas pokaże, kiedy go osiągniemy. Pracując na wysokim poziomie, nigdy nie jeździ się po prostej drodze. Każdego dnia mijamy wyboje. Będą trudne momenty. Nie chcemy mówić, że jesteśmy terminatorami.

Jaki był pana najtrudniejszy moment?

To był zeszły rok. Zanim złamałem osiem godzin podczas zawodów w meksykańskim Cozumel, miałem dwie kraksy na trasie. Nie był to wprawdzie niezwykle trudny moment, ale nie była to też łatwa droga do tego, by potem uzyskać tak dobry wynik.

Pandemia nie była dla pana wyzwaniem? Wszystkie imprezy zostały zawieszone, na początku nie można było także wyjść z domu na trening.

Z jednej strony to był wymagający czas. Z drugiej pobudził kreatywność. To wtedy powstał nasz pierwszy projekt czyli domowy Ironman, który pokonałem w maju 2020 roku. Pływałem na basenie, jechałem na kolarskim trenażerze i biegłem na bieżni. To mi wtedy pomogło. Zrobiliśmy też coś dobrego, bo podczas transmisji wydarzenia zbieraliśmy pieniądze dla fundacji FizjoTRIterapia. Wcześniej wyjechałem do Hiszpanii, musiałem stamtąd wrócić, wtedy też zmarł dziadek, który mnie mocno wspierał. Przez kwarantannę nie mogłem być na jego pogrzebie. Dopadł mnie kryzys. Zastanawiałem się, że może to jednak bez sensu i trzeba skończyć. A pięć tygodni później zorganizowaliśmy domowego Ironmana.

- Pracując na wysokim poziomie, nigdy nie jeździ się po prostej drodze. Każdego dnia mijamy wyboje - mówi Robert Wilkowiecki.(źródło facebook/robertwilkuwilkowiecki).
- Pracując na wysokim poziomie, nigdy nie jeździ się po prostej drodze. Każdego dnia mijamy wyboje - mówi Robert Wilkowiecki.(źródło facebook/robertwilkuwilkowiecki).

Co jest najlepsze w triathlonie?

Smak zwycięstwa! Do tego różnorodność, to w końcu trzy dyscypliny składające się na jedną oraz kontakt z naturą. Trening na rowerze i bieganie sprawiają mi ogromną przyjemność. Aż w końcu trudność wyzwania, jakim jest Ironman. Gdy zaczynałem uprawiać triathlon, przeglądałem zdjęcia z mistrzostw na Hawajach, od razu czułem klimat tego potężnego wyzwania. Spodobało mi się to i kusiło, by spróbować.

Trudno jest motywować się na trzy treningi dziennie?

To jak z dzieckiem, które dostaje konsolę do gier. Przecież nie trzeba go motywować do tego, żeby ją włączyło i zaczęło grać. W ten sposób podchodzę do sportu. Jednak im jestem starszy, tym bardziej doceniam rolę regeneracji. Cały czas uczę się odpuszczać, kiedy jest to konieczne i nie przekraczać niebezpiecznej dla organizmu granicy.

Co sprawiło, że w wieku 19 lat zrezygnował pan z pływania i zrobił przerwę od sportu?

Miałem problemy ze zdrowiem i szukałem nowego kierunku w życiu. Całkiem dobrze się uczyłem, więc poszedłem na studia. Zresztą w pływaniu nie miałem satysfakcjonujących wyników. Zawsze byłem skupiony na treningach, ale brakowało rezultatów. Nie miałem takiej wiedzy jak teraz. Byłem przekonany, że nie mam wystarczająco dużo talentu, żeby wejść na światowy poziom w pływaniu. Miałem lecieć na studia do USA na stypendium sportowe. Wtedy musiałbym trenować po to, aby utrzymać stypendium, a chciałem przede wszystkim rywalizować na najwyższym poziomie.

To był czas, kiedy zaznałem normalnego życia. Jednocześnie pokazało mi, że nadal mocno ciągnie mnie do sportu i w ten sposób odnalazłem triathlon. Ta przerwa uświadomiła mi, że podjąłem słuszny wybór.

Jak dużą rolę na początku uprawiania triathlonu odegrał pana ojciec, były kolarz?

Bardzo dużą. Sam namówił mnie na triathlon, gdy razem jeździliśmy na rowerze. Jedyną zagadką było bieganie, ale dałem radę. Sport mocno nas do siebie zbliżył. Kiedy pływałem, wiele osób zarzucało moim rodzicom, że zmuszają mnie do tego i zabierają dzieciństwo. To nieprawda. Najbliższy basen mieliśmy 50 km od domu, a często trenowałem dwa razy dziennie. Żeby dojechać tam na szóstą, musieliśmy wstawać o 4:15. Pamiętam, że raz rodzice zaspali, ja obudziłem się o 5:30 i zrobiłem rodzicom awanturę, że nie zdążymy na pierwsze zajęcia. Miałem wtedy 11 lat.

Panu zdarza się zaspać na trening?

Nie. Zawsze budzę się o 5:50, wtedy zaczynam swój dzień. Wprawdzie z całym zespołem układamy grafik zajęć pode mnie, ale nigdy nie jest ustawione to tak, by zawsze było mi najprzyjemniej. Choć nauczyłem się odpuszczać, kiedy to zasadne, ale nigdy nie wynika to z lenistwa. Czasami lepiej jednak odpocząć, bo regeneracja to równie istotna część treningu.

Jak ona wygląda w pana przypadku?

Wskazane jest osiem godzin snu. To oraz dobre żywienie to najważniejsze formy regeneracji. Przyjmuję tyle kalorii, że nie da się tego zliczyć. Pomagają mi też fizjoterapeuci. Cały dzień skupia się wokół trenowania, jedzenia i spania. W ciągu dnia mam trzy treningi. Nie ma innej drogi, by wejść na najwyższy poziom. 

Kiedy planuje pan najbliższe starty na dystansie Ironmana?

23 kwietnia w Teksasie będę walczył o kwalifikację na mistrzostwa świata. W Meksyku byłem czwarty, zabrakło 30 sekund do podium. Popełniłem tam kilka błędów. Wiemy, co poprawić i mamy nadzieję, że w październiku będę mógł uczestniczyć w mistrzostwach na Hawajach. Tam jest duża wilgotność i wysoka temperatura. Właśnie takie warunki mi najbardziej odpowiadają i wiem, jak się na nie przygotować. Myślę, że mamy szansę się tam dostać.

Jak dużym obciążeniem jest start w tych zawodach?

To wysiłek dla całego organizmu. Ale w przypadku wygranej głowa dostaje na mecie nagrodę. Przez chwilę ciało zapomina o tym obciążeniu. Jednak każdy układ w organizmie dostaje na całym dystansie duży wycisk. Dlatego w zespole skupiamy się na każdym z nich - nerwowym, krążeniowo-oddechowym czy mięśniach.

Wśród maratończyków istnieje legenda o "ścianie" czyli kryzysie po 30. kilometrze. W triathlonie macie podobną?

Na szczęście moje ściany są styropianowe i je przebijałem. Wszystko zależy od rozłożenia sił i przebiegu wyścigu. Podczas pierwszego Ironmana w Barcelonie w 2019 roku miałem ścianę na 18. kilometrze biegu. W Cozumel było to już na 30. Mam nadzieję, że w Teksasie ścianę będę miał dopiero za metą i będę się mógł o nią oprzeć!

Ile barier w głowie trzeba pokonać, by przetrwać tak wymagające wyzwanie?

W trakcie startu docierają do głowy różne sygnały. Trudno je teraz wymienić, kiedy nie jestem na trasie. Trzeba umieć je wyciszyć, negocjować z myślami i organizmem. Niekoniecznie trzeba wjeżdżać z młotem i je kolejno rozwalać. Kluczem jest stopniowe wyciszanie wszystkich mentalnych kryzysów.

Jakie jest największe wyzwanie w triathlonie?

Triathlon sam w sobie jest wyzwaniem. Każda z konkurencji, która się na niego składa, cały czas się rozwija i nie jest do końca odkryta. Nie można jednak patrzeć na pływanie, kolarstwo i bieganie z osobna. Zawsze trzeba brać je w ogólnym, triathlonowym kontekście. Bo można być bardzo dobrym pływakiem, ale nie do końca dobrym triathlonistą. Dlatego to tak ciekawa dyscyplina i daje dużo możliwości.

Robert Wilkowiecki na mecie zawodów w Cozumel (źródło facebook/robertwilkuwilkowiecki).
Robert Wilkowiecki na mecie zawodów w Cozumel (źródło facebook/robertwilkuwilkowiecki).

Ile razy podnosił się pan po upadkach?

Był ogrom takich sytuacji. Ale z porażek wyciągam wiele nauki. Im wyższy poziom, w tym mniejszych szczegółach należy dostrzegać progres. Nie może nam umknąć żaden detal. Pokonałem już dużą drogę od pierwszych zawodów, na których zgubiłem trasę. A kolega, który mnie obserwował, powiedział, że w strefie zmian spędziłem tyle czasu, że mogłem tam spokojnie ugotować obiad!

Zostańmy przy tamtych zawodach, na których zgubił pan trasę. Jaka była pierwsza myśl, która przyszła panu wtedy do głowy?

Najpierw była konsternacja, a potem złość, ale ukończyłem tamte zawody. Mimo problemów złapałem bakcyla. Chciałem się od razu odkuć.

Jakie stawia pan sobie cele w triathlonie?

Najważniejszy to stać się jak najlepszym sportowcem. Powtarzam sobie, że ideał nie istnieje, ale warto do niego dążyć. Takim mierzalnym celem jest mistrzostwo świata. Do niego dobieram wszystkie środki i zasoby. Przy tym nie zapominam, że proces stawania się lepszym zawodnikiem, jest równie istotnym zadaniem.

Polski klub znów w finale Ligi Mistrzów!

Hitowy mecz w polskiej lidze. Ograli mistrza i wysłali sygnał: "uważajcie na nas!"

Komentarze (0)