Zgodnie z regulaminami FIS-u Justyna Kowalczyk mogła zostać zdyskwalifikowana. Zrobiła strasznie, podkreślam, strasznie głupią rzecz. Może zapomniała, może nie zauważyła wyrysowanej na śniegu kreski, może w ferworze walki dała się ponieść emocjom... Nie wiemy i już się pewnie nie dowiemy. Tyle faktów. Zgodnie z regulaminem, mogli zdyskwalifikować.
Zgodnie z duchem sportu, nie powinni niczego zmieniać. Te 15 czy 20 metrów "przełyżwowane" przed strefą zmian, choć ewidentnie naruszyło prawidła, nie miało dla przebiegu rywalizacji żadnego znaczenia. Wtedy zawodnik skupia się już na odpinaniu "rękawiczki" od kijków, a nie na nabieraniu szybkości, do której "łyżwa" została stworzona. Niczego jej to dać nie mogło. I nie dało, z pit stopu wyjeżdżała bowiem wyraźnie za liderującą Norweżką. Na upartego u każdej innej biegaczki z czołówki znalazłbym podczas tego biegu po 10 metrów robione "łyżwą" na szerszych i dłuższych zakrętach.
Los dał Kristin Størmer Steirze wielką szansę. Szansę pokazania w równej walce, łokieć w łokieć, na ostatnich 150 metrach na stadionie i na oczach nas wszystkich, że jest lepsza i zasłużyła na ten brąz. Przegrała. Walczyła pięknie, ale przegrała. Jeżeli Kristin ma w sobie honor i sportowego ducha charakteryzującego tych prawdziwych mistrzów, sama poprosi działaczy Norges Skiforbund - panowie, dajcie spokój.
Wiem, jak musiała się czuć w ten piątkowy dzień na mecie Whistler Olympic Park. Pomyślcie: w Turynie czwarta w łączonym, czwarta na "dychę" klasycznym, wreszcie na zakończenie...czwarta w kończącym Igrzyska 30-kilometrowym maratonie. Teraz koszmar powrócił. To już jej czwarty raz z rzędu, kiedy na Igrzyskach zajmuje IV miejsce, a medal ucieka o ten jeden błysk. Co z tego, że z Mistrzostw Świata ma worek medali? Oddałaby pewnie wszystkie za ten jeden brąz. I ja ją rozumiem. Mimo tego, cały czas wierzę, że zamiast z Egilem Kristiansenem zwoływać konferencję prasową i "po trupach" dochodzić swego, powie właśnie - dajcie spokój, panowie. To będzie dla mnie miarą jej wielkości.
Justyna Kowalczyk i Adam Małysz konferencji prasowych nie zwołują. Mogliby? Mogli. Wiecie, jakie byłoby show?! Frekwencja "mikrofonów" murowana. Pierwszy wygadany lekarz pulmonolog wspomagany specem od medycyny sportowej za pomocą kilku slajdów stworzyliby taki obraz i takie wrażenie, że człowiek zdrowy walczył z maszyną. A już na pewno unaoczniliby nam, ułomnym, jak przyjmowanie "najlepszych" leków na astmę wpływa na wydolność tlenową człowieka. Zdziwilibyście się zapewne i zadumali nad ideą równości szans.
Nie znalazłby Adam Małysz chętnych z politechnicznymi tytułami do wyjaśnienia, jak nowe wiązania Ammana wpływają na ułożenie nart w locie? A może na szybszą reakcję na progu? Albo amortyzację przy lądowaniu? Bo ja myślę, że długo by szukać nie musiał. I co z tego, że nikt wcześniej w FIS-owskiej Komisji Skoków nie wpadł na to, że ktoś kiedyś może zacząć kombinować akurat przy tej części skokowego ekwipunku? Świat idzie do przodu, sprawa jest już faktem, a decyzję trzeba podjąć. Idę zresztą o zakład, że takowa się pojawi. Tyle, że pewnie po zakończeniu sezonu.
Ale Małysz z godnością i pokorą przyjmie, tak prawdopodobny, kolejny triumf wielkiego Szwajcara. Co najwyżej uśmiechnie się i powie w swoim stylu: - Simon był dziś najlepszy, a wiązania? Może pomogły, ale wygrałby pewnie tak samo ze starymi. Podobnie jak Kowalczyk wygrała ze Steirą, mając wyraźnie gorszy fluor pod ślizgami. Wielcy się obronią.