Japonia jako jeden z nielicznych krajów oparła się kultowi Valentino Rossiego. Podczas wyścigu MotoGP w tym kraju jaskrawo-zielone koszulki, charakterystyczne dla fanów włoskiego motocyklisty, nie są tak popularne jak na europejskich torach. Trudno jednak się dziwić. Azjaci mają wszystko, by wypromować swojego reprezentanta w motocyklowych mistrzostwach świata. Jednak nad Japończykami w ostatnich latach ciąży tragiczna klątwa.
W królewskiej kategorii mamy aż trzech przedstawicieli japońskich producentów motocykli. Honda, Yamaha i Suzuki od lat odnoszą sukcesy w MotoGP. W elitarnym gronie brakuje jedynie Kawasaki, ale ten producent wybrał odnoszenie triumfów za mniejsze pieniądze w kategorii World Superbike. Japończycy mają też świetną infrastrukturę, nie brakuje im torów i pieniędzy, a mimo to obecnie mają problem z zawodnikami na najwyższym poziomie.
Przed laty azjatyckich fanów rozgrzewał do czerwoności Norifumi Abe. Sukcesy odnosił już jako 15-latek, gdy w 1996 wygrywał pierwszy wyścig w karierze i to w dodatku przed własną publicznością, Japończycy szaleli. W MotoGP nigdy nie udało mu się jednak przebić do czołówki. W przeciągu całej kariery wygrał ledwie trzy Grand Prix.
Później motocyklowa Japonia zachwyciła się umiejętnościami Daijiro Kato. Młody zawodnik zdominował mistrzostwa kategorii 250 ccm w roku 2001. Wygrał jedenaście z szesnastu wyścigów i wchodził do MotoGP jako wielki talent z Azji. W debiutanckim sezonie udało się zdobyć dwa podia. I wtedy odezwała się "japońska klątwa".
ZOBACZ WIDEO: Idealne podanie Martineza, "Lewy" dopełnił dzieła. Skrót meczu Bayernu z RB Lipsk [ZDJĘCIA ELEVEN]
6 kwietnia 2003 roku, podczas Grand Prix Japonii na torze Suzuka, Kato zanotował upadek. Przy pełnej prędkości uderzył w betonową bandę. Doznał rozległych obrażeń, lekarze już na miejscu stwierdzili śmierć mózgu. Przez dwa tygodnie był w stanie śpiączki, po czym zmarł w szpitalu. Japonia zapłakała po raz pierwszy.
Minęły cztery lata i klątwa znów uderzyła. Abe, który zakończył starty w MotoGP w roku 2004, nadal ścigał się w ojczyźnie. Miał 32 lata i czuł, że to za wcześnie, aby schodzić z motocykla. Dlatego rywalizował w mistrzostwach Japonii, korzystając ze wsparcia Yamahy. 7 października 2007 roku wyjechał na skuterze pozałatwiać kilka spraw na mieście. W miejscowości Kawasaki uczestniczył w wypadku drogowym z ciężarówką, która zawracała w zabronionym miejscu. Nie miał szans. Zmarł w szpitalu dwie godziny po zdarzeniu. Japonia zapłakała po raz drugi.
W ich ślady mógł pójść Shoya Tomizawa. Japończyk zapisał się w historii Moto2. To on wygrał pierwszy wyścig nowo utworzonej klasy w sezonie 2010. Był pełen energii, którą zarażał innych w padoku. Z jego twarzy nie schodził z uśmiech. Jednak i jego dopadła klątwa. Nawet nie było mu dane ukończyć debiutanckiego sezonu w Moto2. Podczas Grand Prix San Marino zanotował upadek, a rywale nie mieli czasu na reakcję. Wjechali w niego. 19-latek doznał obrażeń głowy, klatki piersiowej i brzucha. Zmarł na miejscu. Japonia zapłakała po raz trzeci.
Pokładanych w nim nadziei nie spełnił Hiroshi Aoyama. On został ostatnim w historii mistrzem świata na motocyklu kategorii 250 ccm. Jest też najlepszym przykładem, jak bardzo japońskim producentom zależy na sukcesach ich nacji w MotoGP. Po awansie do królewskiej serii Aoyama miał ogromne wsparcie Hondy, jednak nie był w stanie go wykorzystać. Po kilku latach wypadł ze stawki. Dziś jest jedynie testerem Hondy.
- Od dawna myślę o tym problemie. Pracowałem w akademii talentów na torze Suzuka. Szybko zrozumiałem, że nowe pokolenie żyje inaczej niż moje. Młodzi ludzie mają więcej zainteresowań. Ja w stu procentach poświęcałem się motocyklowi. Kiedy nie jeździłem, to miałem mnóstwo pytań na temat jazdy i samej maszyny. Aż wszyscy mieli dość - analizował niedawno na łamach "L'Equipe" przyczyny problemu Japończyków Noboru Ueda, dwukrotny mistrz świata kategorii 125 ccm.
Były mistrz świata jest zdania, że problemy Azjatów wynikają ze zmian we współczesnym świecie. - Młodzież interesuje się teraz internetem. Szkoły też zmieniły podejście. Japonia jest mocno zglobalizowanym krajem, kontakt z innymi częściami świata stał się łatwiejszy. Dla młodych ludzi, którzy zaczynają startować na motocyklach, to gra jak każda inna. Taka inna forma PlayStation - dodał Ueda.
Japonia, choć ma szereg producentów motocykli i liczne tory, ma coraz większy problem ze znalezieniem chętnych do jazdy. Być może sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby nie śmierć Kato czy Tomizawy. Być może ich sukcesy napędziłyby koniunkturę. Tego się jednak już nie dowiemy. Fakty są takie, że niegdyś do regionalnych mistrzostw przystępowało 400 zawodników. Sięgnięcie po tytuł mistrza kraju było już nie lada wyczynem. Jeśli ktoś docierał do mistrzostw świata, prezentował wysoki poziom.
- Już nigdy więcej nie będziemy mieć takiej bazy talentów. Na szczęście ktoś pomyślał i założył serię Asia Talent Cup. Może uda się wychować jakiegoś azjatyckiego zawodnika. Jak nie z Japonii, to z Malezji, Tajlandii albo Indonezji - podsumował Ueba.
Teraz nadzieją japońskich fanów jest Takaaki Nakagami. Rocznik 1992, dwa lata młodszy od Tomizawy. Dorastał z nim, znał go ze startów w ojczyźnie. Co roku pojawia się na torze Misano w miejscu śmierci swojego rodaka, aby oddać mu hołd. Honda zapisała w jego kontrakcie klauzulę, że w przypadku zakończenia sezonu w Moto2 w czołowej trójce, awansuje go do MotoGP. Nakagami daleki jest od tego, ale klauzulę i tak aktywowano. W przyszłym roku zobaczymy go wśród najlepszych.
- Dedykuję ten wynik Shoyi. On dodaje mi sił - powtarza Nakagami przy okazji kolejnych miejsc na podium w Moto2. Oby w MotoGP jego zmarły rodak pomógł mu z zaświatów. Tak by Japonia znów zapłakała. Tym razem z radości.