Amerykanie ignorują obostrzenia niczym Polacy. Obrazki z Florydy mogą szokować

USA to dla wielu inny świat. Wystarczy krótka wizyta, by dostrzec różnice kulturowe względem Europy. Amerykanów z Polakami łączy jedno - podejście do koronawirusa. Omikron nie wywołał tu większego poruszenia, a łamanie obostrzeń jest powszechne.

Łukasz Kuczera
Łukasz Kuczera
kolejki na torze Daytona International Speedway WP SportoweFakty / Łukasz Kuczera / Na zdjęciu: kolejki na torze Daytona International Speedway
Gdy przed rokiem Robert Kubica zdecydował się na start w kultowym wyścigu Daytona 24h, rozprzestrzeniająca się brytyjska odmiana koronawirusa zmusiła organizatorów do wpuszczenia na trybuny mocno ograniczonej liczby widzów. To był cios dla Amerykanów, dla których zawody na Florydzie są wielkim świętem. Tegoroczna edycja Daytony znów stanęła pod znakiem zapytania. Wszystko przez wariant Omikron.

Gdy nowy szczep koronawirusa zaatakował z pełną mocą, w styczniu w wybrane dni w USA notowano ponad 1 mln zakażeń koronawirusem. Jednak organizatorzy Daytona 24h nie zrezygnowali z wpuszczenia kibiców na ogromny obiekt. Co więcej, wizytując tor można było odnieść wrażenie, że przenieśliśmy się w czasie, do świata dobrze znanego nam sprzed pandemii.

Tłum ludzi, brak maseczek i dystansu

Dla wielu USA to inny świat. Tak też jest w podejściu do wyścigów. Wystarczy chwila, aby zrozumieć, jak inne podejście mają Amerykanie. Gdy dotarłem samochodem na tor, zobaczyłem ogrom zielonych terenów, na których zaparkowano kampery i charakterystyczne dla tego kraju pick-upy. Jako że tego dnia temperatura wynosiła ok. 10-11 st. C, to przy wielu samochodach rozpalone były ogniska. Część fanów miała butle z gazem. To był jedyny sposób, by przetrwać nadchodzącą noc, w trakcie której temperatura miała spaść poniżej 0 st. C.

- Nie boimy się koronawirusa - powtarzali zgodnie napotkani Amerykanie, mówiąc z charakterystycznym dla siebie luzem. W momencie rozgrywania Daytony, kraj miał już za sobą szczyt kolejnej fali. Pod koniec stycznia notowano od nieco ponad 100 do 600 tys. nowych zakażeń.

Być może to właśnie nieodpowiedzialne podejście mieszkańców Florydy sprawia, że ten stan zajmuje obecnie trzecie miejsce pod względem liczby zakażonych i zgonów w całym kraju. Śmiertelność na COVID-19 jest z kolei wyższa niż w Europie, co eksperci tłumaczą kilkoma czynnikami. Początkowym zignorowaniem pandemii przez Donalda Trumpa, ale też brakiem refleksji nad obostrzeniami covidowymi.
Na Daytona 24h nikt nie zwraca uwagi na obostrzenia covidowe Na Daytona 24h nikt nie zwraca uwagi na obostrzenia covidowe
Pod koniec stycznia w USA na COVID-19 umierały codziennie ponad 2-2,5 tys. osób. W tym samym okresie we Francji notowano średnio po 150-200 zgonów, w Niemczech - po 200, we Włoszech - po 350-400.

Obecnie, aby bez problemów wlecieć do USA, należy być w pełni zaszczepionym przeciwko COVID-19. Należy również pokazać negatywny wynik testu na obecność koronawirusa, który nie może być starszy niż 24 godziny. O ile sprawdzano to przed wylotem na lotnisku w Warszawie, o tyle w Miami nikt nawet nie spojrzał na dokumenty potwierdzające status szczepień i rezultat badania.

Na lotnisku mogło to dziwić. Później, gdy przyszło mi zobaczyć podejście Amerykanów, było już inaczej. O tym, że ciągle żyjemy w dobie pandemii na torze przypominają komunikaty o zachowaniu dystansu i rekomendacje dotyczące założenia maseczek. Tyle że Amerykanie się do nich nie stosują.

- Nie wierzę w to, że one cokolwiek pomagają - mówi mi mężczyzna w średnim wieku, który ustawił się w kolejce po frytki i burgera. Rozmawiając z nim w maseczce, czuję się niczym kosmita.

Podobnie jest w biurze prasowym. Mogłoby się wydawać, że przedstawiciele mediów będą zachowywać się odpowiedzialnie, bo podczas weekendu wyścigowego mają ciągły kontakt z kierowcami i mogą ich zakazić. Tymczasem w centrum na torze łatwo wyłapać, kto przyleciał z Europy, a kto jest lokalnym dziennikarzem. Miejscowi spacerują po ogromnym pomieszczeniu bez jakiejkolwiek refleksji.
W biurze prasowym maseczki zakładali nieliczni W biurze prasowym maseczki zakładali nieliczni
Jako że Daytona International Speedway to ogromny obiekt, którego powierzchnia liczona jest w hektarach, w przetransportowaniu z jednej części na drugą pomagają specjalne pick-upy z przyczepkami. Amerykanie nazywają je "tramwajami". Wsiadając na ich pokład, znów można przeżyć szok.

Nikt nie myśli tutaj o dystansie społecznym, na ławeczkach grupuje się kilkadziesiąt ludzi. Takie "tramwaje" kursują regularnie przez cały okres trwania wyścigu. Nikt nawet nie zwraca uwagi na to, że któryś z pasażerów nie ma maseczki.

- Bądźmy szczerzy. Na Daytonie pojawia się tyle ludzi, że jeśli ktoś ma złapać tutaj koronawirusa, to go złapie. Nie da się tego uniknąć. Chcesz iść po jedzenie, musisz przecisnąć się przez tłum. Chcesz obejrzeć garaż jakiegoś zespołu, wpadasz w morze ludzi. Chcesz dojść na parking, to samo - mówi mi osoba siedząca obok na ławeczce w "tramwaju".
W takich warunkach przewozi się kibiców i dziennikarzy w różne części toru W takich warunkach przewozi się kibiców i dziennikarzy w różne części toru
Daytona 24h bez ludzi straciłaby swój sens

Gdy pierwsza fala koronawirusa szalała po Europie, Formuła 1 organizowała swoje wyścigi bez kibiców. Gdyby sezon F1 przyszło rozgrywać w dobie rozprzestrzeniającego się Omikronu, najpewniej znów zobaczylibyśmy puste trybuny torów wyścigowych. Jednak w USA nikt nawet nie myślał o tym, by zorganizować Daytona 24h bez fanów. Powód? Pieniądze.

Jak tłumaczy mi Ken Willis z "The Daytona Bech News Journal", to nie tylko wyścig. Dla firm motoryzacyjnych to też okazja do sprzedania samochodów. Co roku przy okazji zawodów, najważniejsze marki prezentują swoje najnowsze modele. Można się umówić na jazdę testową, przejrzeć cennik i specyfikację, a w przypadku decyzji - dobić targu i kupić nowe auto. To obrazki nieznane nam z Europy.

- Jeśli jesteś dealerem samochodowym, to twoja obecność na Daytona 24h jest obowiązkowa - mówi Willis. Gdy widzę tłumy na stoiskach takich marek jak Chevrolet, Cadillac, Hyundai, Lexus, Lamborghini czy Porsche, to wiem, że nie kłamie. Na niektórych z nich hostessy zapraszają do zjedzenia słodkiej przekąski, na innych do sprawdzenia się w symulatorze wyścigowym, kolejne zachęcają do jazdy próbnej. Ruch wokół jest ogromny, choć bez wątpienia dla części osób to jedyna okazja, by usiąść w najnowszej wersji Lamborghini czy topowej wersji Corvetty.
Stoisko Chevroleta na Daytona 24h Stoisko Chevroleta na Daytona 24h
Daytona 24h trwa przez dobę, więc ruch na torze odbywa się bez przerwy. Część fanów przychodzi na trybuny, inni po kilku godzinach akurat wracają do kamperów czy namiotów. Jeszcze inni, zmęczeni i wyziębnięci po kilku godzinach siedzenia, ogrzewają się spacerem poprzez padok. Widząc to wszystko, dociera do mnie, że rację miał towarzysz z "tramwaju", który mówił, że tutaj nie da się uniknąć koronawirusa.
Myli się jednak ten, kto myśli, że życie na Daytonie w nocy obumiera. Chociaż część Amerykanów przenosi się do kamperów i namiotów, to tam obserwuje wydarzenia na ekranach laptopów czy smartfonów. Rozpalone wcześniej ogniska służą do tego, by zrobić sobie kiełbaskę. Leje się też alkohol.
Morze kamperów na terenie Daytona International Speedway Morze kamperów na terenie Daytona International Speedway
NBA? Obrazki niczym na Daytonie

Mogłoby się wydawać, że podejście Amerykanów do ryzyka związanego z koronawirusem wynika z natury Daytona 24h. Ktoś powie, że w końcu tor znajduje się na świeżym powietrzu, więc ryzyko zakażenia jest mniejsze, przez co pilnowanie obostrzeń covidowych traci na znaczeniu.

Z Daytona Beach przenosimy się jednak do Miami i FTX Arena, gdzie swoje mecze rozgrywają koszykarze Miami Heat. Hala może pomieścić maksymalnie 21 tys. osób. Na meczu NBA z Los Angeles Clippers jest wypełniona nieco w ponad połowie. To obiekt zamknięty, więc koronawirus ma tutaj idealne warunki do rozprzestrzeniania.

- Pamiętaj o założeniu maski - mówi mi steward, gdy docieram do bramek wejściowych na FTX Arena i myślę sobie, że jednak w USA ktoś poważnie podchodzi do tematu pandemii. To samo słyszę chwilę później przy wejściu do sklepiku klubowego Miami Heat, gdy część fanów próbuje się do niego dostać z odsłoniętymi ustami i nosem.
Tłumy w sklepie Miami Heat Tłumy w sklepie Miami Heat
Jednak już po chwili czuję się jak na zakupach w Polsce. Wystarczy, że część kibiców przejdzie przez bramy sklepu, a maseczki lądują w kieszeniach albo na brodzie. Chociaż przy kasach znajdują się tablice informujące o dystansie społecznym, to ludzie upchani są niczym sardynki w puszce.

W samej FTX Arena wejście na konkretne sektory mamy co kilka metrów. Przy każdym z nich stoi steward. Jednak nie zwraca on uwagi na to, że fani zdejmują maseczki. Podczas spotkania przez trybuny spaceruje wodzirej, który tworzy show, a całość jest pokazywana na telebimach przy okazji przerw. Pojawia się też maskotka klubowa. Wchodzą w interakcje z fanami, również tymi bez maseczek.

- Jeśli mam się zarazić, to jest to tutaj nieuniknione. Będzie, co będzie - słyszę od jednego z fanów. Mam wrażenie, że to samo słyszałem wcześniej na Daytonie.

Warto jednak przytoczyć wyniki badań, o których pisał "The Guardian". Brytyjski dziennik ubiegłej jesieni przedstawił raport naukowców, z którego wynika, że zakrywanie ust i nosa zmniejsza częstotliwość występowania COVID-19 aż o 53 proc. Mieszkańcy USA najpewniej go nie przeczytali.

- Kiedy czegoś nie wiemy, to informacji i odpowiedzi szukamy najczęściej w sieci. Niestety, dużo jest tam teorii spiskowych, zwykłych kłamstw. Jak stwierdzili naukowcy z amerykańskiego MIT, kłamstwo w internecie rozprzestrzenia się 6 razy szybciej od prawdy. Stąd taka popularność negowania istnienia pandemii COVID-19, czy skuteczności noszenia maseczek - stwierdził w rozmowie z money.pl dr Bartosz Fiałek, Bartosz Fiałek.

Czytaj także:
Mercedes wygadał się za Lewisa Hamiltona? To mówi wszystko
Afera o "zbyt rosyjski" bolid. W tle sprawa Ukrainy

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: szaleństwo na lotnisku. "Zaniemówiłem"
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×