W listopadzie 2008 roku tradycyjnie już pucharowa karuzela zawitała do fińskiego Kuusamo, gdzie wielokrotnie miały miejsce różne zaskakujące sytuacje. Niestety nie tylko te dobre. Nietrudno przecież przypomnieć sobie na jakiej skoczni wydarzył się niezwykle groźnie wyglądający upadek Thomasa Morgensterna. Na przepięknej "Rukatunturi" problemy z wiatrem, a co za tym idzie wieczne przekładanie zawodów stało się już normalne, dlatego fatalne wyniki uzyskiwane przez podopiecznych Łukasza Kruczka na początku mogliśmy usprawiedliwiać warunkami atmosferycznymi. Przypomnijmy, że w jednoseryjnych zmaganiach drużynowych zajęliśmy dopiero siódme miejsce - wyprzedziliśmy jedynie Japończyków, którzy ewidentnie zanotowali wpadkę, a także słabiutką Ukrainę.
Bez fajerwerków obyło się również w konkursie indywidualnym, ale fatalne rezultaty, które osiągali nasi reprezentanci w Finlandii zarówno trener kadry jak i prezes Polskiego Związku Narciarskiego tłumaczyli pogodą, a o tym jak mocni są biało-czerwoni mieliśmy przekonać się podczas kolejnego weekendu w norweskim Trondheim. Niestety wyraźnej poprawy, której oczekiwaliśmy od polskiej kadry nie było, a co gorsze - nic nie zapowiadało, żeby takowa nastąpiła. Reakcja Kruczka była natychmiastowa - zrezygnowanie z zawodów we Włoszech i udanie się na trening do często odwiedzanego przez Apoloniusza Tajnera Ramsau. I tu nasuwa się na myśl pytanie, czy okres zimowy jest po to, aby odpuszczać najważniejsze starty, do których skoczkowie przygotowują się przez co najmniej sześć miesięcy. Odpowiedź jest krótka i prosta - nie.
Jeśli jednak zgrupowanie w Austrii zaowocowałoby lepszymi wynikami Polaków, to wtedy oczywiście należałoby wstrzymać się z krytyką nowego szkoleniowca naszej kadry. Drugie, co trudno jest przynajmniej z mojej perspektywy zrozumieć – czemu na zawody w słonecznej Italii nie pojechało chociaż nasze zaplecze, aby nabrać doświadczenie, a może i z pomocą sprzyjającego wiatru zapunktować. Zmartwieni kibice z niecierpliwością czekali na występy naszych rodaków w szwajcarskim Engelbergu, którymi zakończył się pierwszy period Pucharu Świata. Ku wielkiemu rozczarowaniu polskich kibiców mimo zapewnień ze strony sztabu trenerskiego - nie było lepiej.
Jeszcze gorzej było w styczniu, w którym każdy sympatyk sportu przecierał oczy ze zdumienia. Powodem tego nie tylko były chaotyczne decyzje i w efekcie wycofanie Adama Małysza z Turnieju Czterech Skoczni, ale także skandaliczna postawa prezesa najważniejszego związku sportów zimowych. Tajner, bo o nim mowa zamiast łamać sobie głowę po fatalnych wynikach polskiej ekipy, wybrał się na wakacje. Co ciekawe nie do Alp, a do Kambodży. To nie wszystko.
Gdy jednemu z dziennikarzy udało się do niego dodzwonić, aby skomentował fatalne rezultaty Polaków, usłyszał, iż na ten temat prezes się nie wypowie, gdyż dopiero z ust redaktora dowiedział się, że jest źle. Media należycie nie pozostawiały na nim suchej nitki, ale niestety po pewnym okresie sprawa ucichła, choć nie powinna. To niebywałe, aby szef takiej organizacji podczas najważniejszych imprez sezonu wybrał się na trzytygodniowy urlop do Azji, a nawet nie miał pojęcia jak się sytuacja.
Burza jeśli chodzi o zamieszanie w polskich skokach nie ucichła. Lider naszej kadry dość niespodziewanie zwrócił się o pomoc do Hannu Lepistoe - doświadczonego Fina, który w niesmacznym stylu został zwolniony właśnie przez Tajnera. "Orzeł z Wisły" zamiast trenować razem z resztą kadry, ćwiczył w Lahti. Na efekty długo czekać nie musieliśmy, choć pod Giewontem z pewnością liczyliśmy na wyższe lokaty. Wszędzie wychwalano wyczyn podopiecznych Łukasza Kruczka, którzy po raz pierwszy w historii aż w siedmioosobowym składzie awansowali do drugiej serii zakopiańskich zmagań. No tak, ale wszyscy zapomnieli o jednym – na starcie zabrakło aż sześciu skoczków z czołowej dziesiątki klasyfikacji generalnej, a także wielu zawodników z najlepszej trzydziestki punktacji łącznej.
W Kanadzie nasz mistrz zaprezentował się z bardzo dobrej strony i przy wyjątkowo silnej obsadzie zajął czwarte miejsce. Po słabszych występach w niemieckim Willingen (również w zawodach drużynowych) kibice przed nadchodzącą imprezą sezonu w Libercu mieli mieszane uczucia. Mimo wszystko ostatecznie mistrzostwa można uznać za dosyć dobre, ale bez medalu. Czwarte pozycje Kamila Stocha i polskiego zespołu pozwalały uwierzyć, że być może doczekamy się pierwszego podium z udziałem reprezentanta Polski. Występ w Turnieju Nordyckim był przeciętny. Gorzej już jednak oceniać pozostałych kadrowiczów. Warto także zwrócić uwagę, że dopiero w marcowych zawodach w Vikersund ekipa biało-czerwonych po raz pierwszy tej zimy wystąpiła na mamucim obiekcie.
To z pewnością daje dużo do myślenia. Nic dziwnego, że w Norwegii spisaliśmy się słabo i nie zmieściliśmy się w czołowej szóstce w zmaganiach zespołowych. Dopiero ostatnia odsłona sezonu w Planicy pozwoliła nieco cieplej podsumować sezon w wykonaniu naszych rodaków. Dwa drugie miejsca Małysza i awans na trzynastą pozycję w klasyfikacji generalnej z pewnością napawają optymizmem przed następnym i jakże ważnym sezonem olimpijskim. Wychodzi na to, że czterokrotny zdobywca Kryształowej Kuli za późno poprosił o radę doświadczonego Fina, ale główny cel, czyli złoty medal na Igrzyskach w kanadyjskim Vancouver stał się bardziej realny. Poza tym historyczny sukces zanotowała polska ekipa, która stanęła na drugim stopniu podium w drużynie. I mimo wakacyjnej formy Austriaków i wpadki Ville Larinto wypada mieć nadzieję, że polskie skoki to nie tylko Małysz, który, co warto podkreślić został uznany tzw. "Człowiekiem Roku". Mimo wszystko Polacy sklasyfikowani zostali dopiero na ósmym miejscu w Pucharze Narodów, a Stoch po raz trzeci z rzędu uplasował się na trzydziestej pozycji w klasyfikacji łącznej pucharowego cyklu.
Postępu, więc przynajmniej po wynikach nie widać, ale po świetnych startach polskiej drużyny na "Letalnicy" mamy prawo w optymistycznych nastrojach czekać na kolejną zimę ze skokami narciarskimi.