"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Nicki Pedersen - złamana miednica i biodro.
Piotr Pawlicki - złamane obie łopatki.
Gleb Czugunow i Kacper Łobodziński - urazy barku.
Mateusz Bartkowiak - złamany obojczyk.
Janusz Kołodziej - kontuzja nogi.
Tai Woffinden - obite żebra.
Mikkel Michelsen - uraz kolana.
Anders Thomsen - wstrząśnienie mózgu.
Matias Nielsen - wstrząśnienie mózgu, złamane kręgi szyjne.
Adrian Miedziński - utrata przytomności.
Wiktor Trofimow - utrata przytomności.
Powyższy paragon grozy to cena sukcesu i tylko skrócony odpis dyscypliny. Wyciąg zrobiony na kolanie, na potrzeby chwili. Kontuzjowanych jest znacznie więcej, a i grupa rekonwalescentów niemała. Bo żużel to wieczna walka z czasem. O bycie najszybszym na torze lub o jak najszybszy powrót na tor. Spójrzmy na Andersa Thomsena - jednego dnia diagnozują mu krwiaka w głowie, nazajutrz krwiak znika, a po chwili Duńczyk już trenuje.
ZOBACZ WIDEO Kontuzje w ostatnich dwóch latach zabrały mu walkę o tytuł. Teraz ma plan "krok po kroku"
Przypomina mi on Runego Holtę i Andreasa Jonssona, którzy może zbyt często się nie łamali, jednak ich ofensywny styl obfitował w mnóstwo wypadków. Wiecznie byli poobijani i regularnie dawali nam powody do rozmyślań, czy wykurują się do najbliższych zawodów. Zazwyczaj dawali radę i ścigali się z siniakami. Rycerze.
Dzięki urazom własnego ciała Thomsen stał się biegły w sprawach anatomii. Podobnie jak Grzegorz Walasek, który rozbawił mnie ostatnio, gdy w trakcie meczu Arged Malesy w Gorzowie tłumaczył przed kamerą, że kilka godzin wcześniej wykonał kontrolne zdjęcie złamanego obojczyka. I że lekarza dyżurnego akurat nie było, jednak on, nauczony doświadczeniem, sam rzucił okiem na skan i uznał, że to jeszcze nie czas na powrót do speedwaya. Normalnie lekarz orzecznik.
Wracając jednak do Thomsena - w 2015 roku bił się ze Zmarzlikiem o tytuł IMŚJ, jednak złoto wziął Polak i nie czekając na pożegnanie z kategorią młodzieżowca, ruszył w wielki świat. Rok później miał już w CV medal IMŚ. Anders natomiast nie trafił do elity, lecz do poczekalni. Nie wsiadł do windy ze Zmarzlikiem, lecz musiał iść schodami, naokoło. A rok później w jednej kraksie, w Rybniku, połamał obie ręce. To musiała być, tak sądzę, dość krępująca kontuzja. Jeśli nie wiecie, co mam na myśli, prześledźcie sobie, punkt po punkcie, listę czynności, które człowiek każdego dnia musi przy sobie zrobić, by się oporządzić. No, prawie każdego, ale zostawmy to...
Co ciekawe, niemal wszystkie te wypadki miały miejsce na torach twardych i równych. Niby bezpiecznych. Bo na bezpiecznych jeździ się bardziej… niebezpiecznie. Więcej się ryzykuje. Kraksa goni kraksę, a kilku udało się przecież uniknąć. Spójrzmy na Grudziądz, gdzie chwile triumfu święci Janusz Ślączka. Całkiem słusznie, bo niewielu menedżerów odważyłoby się wybrać z dwójki Przemysław Pawlicki - Kacper Pludra tego drugiego. I to w momencie, gdy ważą się losy meczu. Ślączka tę odwagę miał, a młodzieżowiec zameldował wykonanie zadania. Choć pierwszy łuk w jego wykonaniu pokazał, jak cienka jest w sporcie granica między sukcesem a porażką.
Pludra, jak to młody chłopak, pojechał brawurowo i trącił Bartka Smektałę. Miał szczęście, że akurat Smektałę, bo to przykład sportowca, więc nie bawił się w aktora teatru dramatycznego, tylko utrzymał na motocyklu i walczył dalej. Poza tym to inteligentny chłopak. I wie, że jeśli walczy z jednym przeciwnikiem o miejsce drugie, to z tyłu ktoś jeszcze musi jechać. Zatem padanie na tor to gra obarczona ogromnym ryzykiem i niewarta świeczki.
Gdyby jednak Smektała upadł, a Kacper został z powtórki wykluczony, to kto by dostał po uszach? No Ślączka, nie Pludra. Zatem, powtórzę, ta granica jest cieniutka. Ale za formę, którą zbudował wychowanek Unii Leszno - gratulacje. Z niepewnego chłopaka, jeżdżącego momentami jak pijany zając i pakującego się regularnie w niepotrzebne kłopoty, stał się pewnym, szybkim i zdecydowanym jeźdźcem, któremu, jak widać, można zaufać.
Z kolei w Gorzowie lekcję ekstraligowej jazdy otrzymał od rywali, głównie od Bartłomieja Kowalskiego, debiutujący przed własną publicznością jako członek najwspanialszej ligi świata Oskar Paluch. Ten przemiły chłopak (oby tak zostało) przekonał się, że na torze trzeba być niezwykle pedantycznym - w tym sensie, że każdy najmniejszy błąd jeździecki zostanie przez konkurencję bez skrupułów wykorzystany. Oskar ma już też wiedzę, że jeśli rywal bierze cię na koło, to nie dlatego, by za chwilę odpuścić, tylko by przeciągnąć i umiejętnie wysłać w podróż pod samą bandę. A więc po meczu Kowalski ma jeszcze bardziej na pieńku u gorzowskich kibiców niż miał przed meczem.
Żużel to sport dla ostrych chłopaków, przy czym dobrze znać granice. Bardzo nakręcony wydaje się też ostatnio Kacper Woryna i oby kończył kolejne spotkania w dobrym zdrowiu. Zapewne dużo pracy musiał włożyć w to, by dotrzeć do miejsca, w którym dziś jest. Choć nie jest to miejsce docelowe, a ambicja aż kipi.
I jeszcze jedno. Wrocławianie byli źli, że w Gorzowie - w obliczu urazu Gleba Czugunowa - nie mogli skorzystać z zawodników swojej drużyny jeżdżącej w U24 Ekstralidze. Nazwijmy to górnolotnie sprawą Baumanna. Trochę to się wydawało zaskakujące, bo jakby przeczyło idei powołania rozgrywek. Jak rozumiem, chodziło o to, by odkrywać talenty, a następnie przekazywać do pierwszej drużyny. Choć prawda, jak zwykle, leży pośrodku, skoro taki Mateusz Tudzież mógł wskoczyć do składu Motoru. Bo za zgłoszenie Tudzieża, w odpowiednim czasie, zapłacono po prostu dwa patyki. We Wrocławiu natomiast na Baumannie i innych oszczędzono. W tym na Liszce, który rok temu potrafił pokonać Kołodzieja w Lesznie. Bo na zawody ligowe dostawał właściwy silnik, na pozostałe już niekoniecznie.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Motor Lublin zmieni transferową strategię? Lampart powinien wystąpić w innej roli
- Ranking juniorów eWinner 1. Ligi. Dwaj zawodnicy wyraźnie ponad resztą