"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Żużel ewoluuje. Jeszcze w latach 90. mieliśmy miękkie tory i twarde bandy. Dziś przeciwnie - twarde tory i miękkie bandy. I często lubimy sobie ponarzekać, że kiedyś to było. Tymczasem kiedyś, w tych romantycznych latach 90., było mniej ciekawie. Potężne odległości między Knudsenem i Gollobem a Lechem i Boninem. Ogromne dysproporcje i sporo jazdy gęsiego na kartofliskach. Dla wielu z nas tamte czasy pozostaną jednak na zawsze bajkowe - bo były to czasy dzieciństwa.
A więc to nie tak, że obecny speedway niebezpiecznie skręca w przepaść. Potrafi być ciekawie, choć - to akurat chyba fakt - brakuje wielkich, charyzmatycznych championów. O kurczącej się mapie dyscypliny nie wspominam, gdyż to rzeczywiście jest wielki problem.
ZOBACZ WIDEO Patryk Dudek z nadziejami na medal w Grand Prix, ale w SoN nie pojedzie?
Prawdą jednak jest, że coraz trudniej ogląda się zawody, gdy co rusz mamy przerywane wyścigi z powodu już nie mikro-, lecz nanoruchów pod taśmą. Sędziowie, w zgodzie z wytycznymi, zachowują się tak, jakby przerywali biegi po to, by materiał spod maszyny startowej przesłać do analizy w laboratorium. W sobotę za dwa ostrzeżenia wypada Kasprzak, a w niedzielę Gusts. To tylko dwa przykłady, które ja zakodowałem, wszystkiego nie sposób oglądać, bo życie stygnie, a lato krótkie. Choć gdy chodzi o Kasprzaka, to odniosłem wrażenie, że po pierwszym ostrzeżeniu w powtórce postanowił się czołgać, ale... do tyłu. Tak dla spokojności i pewności, że nic go złego nie spotka. A później, w barażu, znów się zapomniał.
Do rzeczy. Biegi są nagminnie przerywane, a rycerze nagminnie padają na pole walki od byle trącenia - umówmy się, że w wielu przypadkach świadomie. Kto jest temu winien? Nie jeden Leszek Demski, obecny szef sędziów, dający swoją twarz wszelkim kontrowersjom. Za obecny stan rzeczy JESTEŚMY WINNI MY WSZYSCY. WSZYSCY PO KOLEI doprowadziliśmy do tego, że w największym skupieniu obserwujemy dziś to, co się dzieje tuż przed wyścigiem, a nie w jego trakcie. Że fachowcy patrzą na to wszystko w trójwymiarowych okularach i oczami pracownika laboratorium.
Po pierwsze, doprowadzili do tego sami zawodnicy. Jarek Hampel, Maciek Janowski i wielu innych. Te wszystkie cwaniaki, których już przed piętnastu laty zaczęliśmy nazywać czołgistami. Którzy procedurę startową lubili rozpoczynać wcześniej niż konkurenci, zbyt dosłownie biorąc do siebie słowa, że w sporcie chodzi o to, by przeciwnika oszukać.
Tak ich właśnie początkowo nazywaliśmy - cwaniakami. Mistrzami startu. Spryciarzami. Podobnie było z korupcją w sporcie i handlowaniem meczami - dawno, dawno temu ktoś, kto potrafił kupić wynik, był obrotny, rezolutny i miał podejście do ludzi. Dziś to już tylko oszust lub nawet kryminalista.
Pamiętam takie Grand Polski Polski z Leszna, z bodajże 2011 roku, gdy Gollob bronił tytułu. Świetnie było wtedy słychać, jak po przerwanym biegu rozsierdzony Tomasz krzyczy w kierunku Damiana Balińskiego: "Bali, na chu… kradniesz starty?!"
No właśnie dlatego, Tomku. By okazać się szybszym od kolegów. Wtedy jeszcze, jeśli dobrze pamiętam, nikt nie wymyślił i nie wręczał tabliczek z napisem "warning".
Dalej, za dzisiejsze problemy odpowiedzialni są ci wszyscy menedżerowie i ludzie speedwaya, którzy na te kradzieże pod taśmą zaczęli zwracać uwagę i domagać się kar. Te tęgie umysły, które zawsze widziały więcej niż inni, przeciętni kibice, i domagały się reakcji. Bo w żużlu często chodzi też o to, by zostać bohaterem we własnej wiosce. Stąd to całe szpanerskie nazewnictwo na pstrokatych, klubowych bluzach: "Trener", "Prezes", "Menedżer Drużyny" (a nawet manager) etc. Idziesz w takim wdzianku na dyskotekę - sukces gwarantowany...
A skoro członkowie sztabów zaczęli w swoim interesie podkreślać problem, to sędziowie i ich przełożeni po prostu zaczęli być na te przewinienia wyczuleni. By znów uczynić sport sprawiedliwszym i piękniejszym…
My, pismaki, też notorycznie nazywaliśmy takiego Hampelka czołgistą. A skoro czwarta władza zaczyna się czegoś głośno domagać, to trzeba reagować. Bo dziś media to już żadna czwarta władza. Sytuuję nas gdzieś wyżej, na podium.
I wreszcie, na koniec, telewizja. To właśnie transmisje telewizyjne, te powtórki, stopklatki i eksperckie analizy, sprawiły, że zaczęliśmy rozbierać temat na czynniki pierwsze. W imię sprawiedliwości dziejowej i uczciwej rywalizacji, by nie narazić na gniew mitycznego ducha sportu. Telewizja w żużlu okazała się jak internet w życiu, który zmienił naszą egzystencję na lepszą, zbliżył nas do siebie, ale jednocześnie zaaplikował mnóstwo skutków ubocznych i chorób współistniejących. Wystarczy spojrzeć na dziennikarstwo, jak zubożało i jak się zmieniło na gorsze. Terminowanie miesiącami w prawdziwych redakcjach, nim doczekało się debiutu, uczenie się fachu od przyprószonych siwizną redaktorów to już przeszłość. Dziś prawdziwych redakcji jest już niewiele. Uczeń wysyła tekst z domu, a drugi uczeń udaje, że go redaguje. Uczeń przyciska w domu "send", a za chwilę jego tekst już wisi w sieci. Ale nikt mu nie powiedział, co było ok, a co jest nie tak. Nie ma na to czasu, trzeba podkręcać statystyki i osiągać limity.
Kiedyś to było... Kiedyś sędzia musiał podjąć decyzję, a myśmy musieli, siedząc na stadionie, uwierzyć, że ma rację. Obejrzeliśmy sporną sytuację raz, na żywo, albo wcale - bo akurat obserwowaliśmy walkę innej dwójki, sto metrów dalej. Więc może ten sędzia też spornej sytuacji nie widział...
Dziś mamy dostęp do tysiąca powtórek, a i tak jedności wśród ekspertów nie ma. Weźmy za przykład sobotni przypadek Janowskiego i Kołodzieja z Grudziądza. Nawet jeśli Maciej delikatnie trącił Janusza, a trącił, to do wykluczenia, niestety, był Janusz. Bo on upadł. Janowski jechał już z przodu, prowadził. I w naturalny sposób złożył się w łuk. Zero fałszywego ruchu. No co zrobił nie tak?
Poza tym nie ma punktu regulaminu, który mówi, że gdy jest kontakt, to sędzia ma obowiązek kogoś wykluczyć.
Ale wracając do procedury startowej. Doszliśmy do momentu, że regularnie musimy jeść tę żabę, którą sami przez tyle czasu podkarmialiśmy. A, co gorsze, nie bardzo widzę rozwiązanie całej sytuacji. Nie cofniemy się raczej do czasów, gdy Mauger i spółka toczyli swoje osobiste wojenki z arbitrem, co rusz najeżdżając na taśmę i się cofając. To może zaczniemy przymykać oko na mikroruchy, a będziemy reagować wtedy tylko, gdy zawodnik odniesie korzyść? A guzik. Sprawy zaszły za daleko i będziemy się kłócić jak teraz, bo w żużlu moja prawda jest zawsze bardziej mojsza niż twojsza.
To może uratuje nas już tylko maszyna startowa z motocrossu, która w pewnym momencie opuszcza szlaban i szarańcza rusza? Może to już ostatnia deska ratunku? Nie wiem. W tym względzie żużel został zaprowadzony pod ścianę i naprawdę nie wiem, jak uniknąć egzekucji.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Władze ligi szykują się do wielkiej reformy. "Wyciągnęliśmy wnioski"
- Rosjanie wrócą do polskiej ligi?! Minister Bortniczuk wysyła jasny sygnał